Zmierzch pewnego trwania

W parku zapadał zmrok. Głębokie cienie nasiąkały wilgocią deszczowego popołudnia, przechodzącego powoli w wilgotną, chłodną noc. Szedłem jedną z alejek, które przemierzałem już setki razy – samotnie, z G. lub z dziećmi, w dniach, gdy ganiałem za nimi truchtem, a one śmigały wśród zieleni na hulajnogach oraz rowerach. To właśnie te dni przypomniały mi się, gdy spojrzałem na jedno z mijanych drzew.

Niegdyś w jego koronie, rozpościerającej się jedynie dwa, trzy metry nad taflą trawy, córki wraz z przyjaciółkami urządzały sobie gry i zabawy. Wspinały się na drzewo zwinnie jak kuny czy małpy, przesiadywały na gałęziach, tworząc w wyobraźni fantastyczne scenariusze dla tej parkowej scenerii. Teraz konary były szare i martwe, ogołocone z liści. Zieleń utrzymała się jedynie na jednym czy dwóch z nich, opierających się o ziemię, jakby drzewo opadło na kolana i starało się uchronić przed ostatecznością. W słabym świetle zmierzchu wszystko to było szare i niewyraźne jak stara fotografia. Dramat w monochromie. Szare były drzewa w tle, wyłaniające się z niezbyt jeszcze głębokiej ciemności, szare były też chmury, przewalające się nisko nad parkiem.

To właśnie stamtąd dobiegł mnie basowy pomruk podchodzącego do lądowania boeinga. Jego cielsko zamajaczyło na moment wysoko nad drzewem, po czym zniknęło znów, pochłonięte przez skłębioną szarość chmur. Dźwięk oddalał się powoli, ciągnąc za emitującą go maszyną ku położonemu pod miastem lotnisku. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby samolot leciał znikąd donikąd, jakby teleportował się na moment w pasmo widzialne i na chwilę tylko ujawnił się w swym iluzorycznym istnieniu, wysoko nad drzewem, upadającym pod ciężarem wspomnień.

Trwanie nie miało w tym momencie zbyt wysokich notowań. Nastroje zaliczały spektakularną bessę.