21 października 2021
Następnego dnia wstajemy wcześnie rano i ponownie udajemy się na lotnisko. W drodze do P. dzwoni telefon. Ludzie z terminala pytają, gdzie jesteśmy i czy dotrzemy w przeciągu pięciu minut. P. zapewnia, że tak, choć mijamy dopiero spalarnię zwłok na brzegu brudnej, wąskiej rzeki, której nazwy nie jestem w stanie spamiętać. Mimo wszystko udaje nam się. Po pięciu minutach nasz bus zatrzymuje się przed wejściem do terminala lotniska krajowego.
– Cztery osoby, potrzebne cztery osoby – woła Nepalczyk, którego kojarzę mgliście z dnia poprzedniego, pracownik lotniska zaprzyjaźniony jakoś z P. – Kto gotowy?
Zgłaszam się, bo jestem gotowy. To niezwyczajny dla mnie refleks. A. zgłasza się również, jednak na moich plecach jest już bagaż, a na jego nie. Dlatego też wraz ze mną na lotnisko biegną K. i P. oraz I. Okazuje się, że są cztery wolne miejsca w samolocie, który odlatuje teraz-zaraz.
Wpadamy na szeleńczy fast track do odprawy. Biegniemy do ważenia bagażu. Dajemy paszporty do sprawdzenia. Przewodnik woła nas, abyśmy biegli do odprawy. A paszporty, pytamy? Paszporty was dogonią, odpowiada. Ruszamy więc, przeciskając się obok stłoczonych w kolejce Nepalczyków. Po drodze faktycznie dogania nas pracownik lotniska i wciska mi do ręki plik naszych paszportów. W samą porę, bo stajemy przed służbą celną, której rzeczone dokumenty należy okazać. Następnie musimy przeskanować bagaż podręczny i przejść przez bramki – bez butów. Zdejmujemy więc buty (wszystko w niemożebnym tłoku) i wrzucamy je, wraz z bagażem, na taśmę do skanera. W skarpetach przebiegamy przez bramkę, odprowadzamy kosymi spojrzeniami ludzi, wskroś których się właśnie przepchnęliśmy.
– Hurry, hurry, hurry! – woła na nas przewodnik. Bierzemy więc bagaże i biegniemy za nim, ja w jednym bucie. Drugi trzymam w dłoni, bo nie zdążyłem założyć. Mijani Nepalczycy chichoczą.
Na hali odlotów mamy kilka sekund, aby złapać oddech. Przewodnik dostrzega, że biegnę w skarpecie, śmieje się, każe mi założyć but. Zakładam. Następnie biegniemy dalej, do bramki odlotów, gdzie okazujemy przygotowane przed chwilą karty pokładowe. Nikt na nie nie patrzy, pracownicy machają na nas, abyśmy biegli do autobusu. Biegniemy więc, docieramy do obłego, starego gruchota i wsiadamy do środka. Rozlegają się oklaski oczekujących już na nas podróżnych.
Lot to Lukli przebiega w obawach, czy tym razem uda się nam wylądować. Nad Kathmandu unosi się postrzępiony jak puch kożuch białych chmur, jednak potem się przeciera. Nie jest to może tafla niezmąconego błękitu, ale jest znacznie lepiej, niż poprzedniego dnia. Jesteśmy pełni ostrożnej nadziei.
Tuż przed lotniskiem znów czujemy ukłucie obawy. Nachodzi bowiem chmura. Nagle jednak, tuż przed płaskowyżem, robi się zupełnie czysto. Pilot śmiało kieruje dziób samolotu – osiemnastoosobowego dwuśmigłowca – ostro w dół.
Lukla to jedno z najtrudniejszych do lądowania lotnisk na świecie. Pas startowy jest niezwykle krótki: zaczyna się na samym progu płaskowyżu, a kończy po pięciuset metrach pionową ścianą. Na dodatek skierowany jest nieco w górę, co dodatkowo utrudnia pilotom posadzenie pojazdu. Ci jednak to stare wygi, lądowanie w Lukli to dla nich po prostu codzienna praca.
Od razu wyczuwamy rozrzedzone powietrze. Brak mi oddechu przy krótkim podejściu z budynków lotniska do schroniska, w którym mamy punkt zbiórki. Mija jednak godzina i organizm się przyzwyczaja, przynajmniej częściowo. Koniec końców, Lukla to tylko 2850 metrów n.p.m., nie tak znowu wiele i na pewno zbyt mało, aby święcić tryumfy aklimatyzacji.
W międzyczasie, gdy oczekujemy na przylot reszty grupy, spotykamy się z A. i E., którym udało się polecieć poprzedniego dnia, a także z Mingmą, naszym Szerpą. Od razu rzuca się w oczy szeroki uśmiech przewodnika i ciemne, śmiejące się oczy. Czuję, że go polubię.
Gdy grupa jest już w komplecie i przybywają tragarze, dokonujemy ważenia bagaży, przekazujemy je, zachowując swoje podręczne z kurtkami, żywnością i zapasem wody, po czym ruszamy w drogę.
Wędrujemy wąską ścieżką dla pieszych, koni, mułów oraz niedużych, przypominających woły zwierząt pociągowych i jucznych. Mijamy tragarzy, nielicznych turystów, podążających za swoimi sprawami mieszkańców. Przy wijącej się drodze, tu i tam, wznoszą się niewysokie, kryte niebieskimi dachami domki. Od czasu do czasu przechodzimy przez wioski liczące kilka do kilkunastu zabudowań. Mijamy też liczne kapliczki i bębny modlitewne. Lakpa, szef naszej wyprawy, tłumaczy, że należy przechodzić po ich lewej stronie i okręcać je prawą dłonią. Tak nakazuje tradycja i tak robimy, aby okazać jej szacunek.
Lakpa był niegdyś buddyjskim mnichem. Jest sympatyczny i rozmowny. Uczy nas pierwszego (poza znanym na całym świecie choćby z jogi powitaniem namaste) nepalskiego zwrotu: dalne bad – dziękuję.
Nachodzi mnie refleksja, że Nepal, który teraz oglądam, to Nepal jak z filmów na National Geographic. Nie chodzi jednak o to, że wydaje się sztuczny. Przeciwnie, jest niezwykle autentyczny. Wąskie drogi dla pieszych i zwierząt, wzniesione z kamieni i blachy falistej domy, śniadzi i ogorzali Nepalczycy o szerokich, otwartych twarzach, surowe życie na krawędzi cywilizacji – tak tu po prostu jest. I co ciekawe, tak to sobie wyobrażałem. To jedna z tych sytuacji, gdzie rzeczywistość dogania wyobrażenie.
22 października 2022
Poprzedniej nocy spaliśmy w wiosce Phaking. Tego dnia podchodzimy do Namche Bazar. Mozolimy się pięciogodzinnym, stromym podejściem na wysokość ok. 3400 metrów n.p.m. przez malowniczą dolinę z poprzerzucanymi przez nią co jakiś czas wiszącymi na żelaznych linach mostami. Najdłuższy z nich ma kilkaset metrów. Oferuje już sporą ekspozycję i nie lada wysokość.
Rzeka, snująca się na dnie doliny, którą najpierw wędrujemy, nosi nazwę Dhudh Kosi, co zdaniem Lakpy oznacza mleczną wodę bądź mleczną rzekę. Nie mam pojęcia, czy dobrze go zrozumiałem, ale tak jakoś to dla mnie brzmiało. Na jej stromych brzegach co jakiś czas usadowiły się domostwa i małe osady.
Od czasu do czasu robię zdjęcia. Patrzę potem w ekran aparatu, jednak odległe himalajskie giganty wypadają na moich kadrach jak Tatry Wysokie. Fotografia nie jest w stanie oddać tutejszej przestrzeni.
Po drodze moje myśli uciekają ku różnym wątkom i tematom. Przypomina mi się na przykład wynalazek ogniw słonecznych z perowskitów, których elastyczną warstwę można nanieść na dowolne podłoże. Wymyślam produkt – perowskitową nakładkę na plecak, podobną do tych, które naciąga się na nie, gdy pada deszcz. Pokryty sprężystą warstwą fotowoltaiczną materiał oferowałby wędrowcom możliwość pozyskiwania energii elektrycznej ze słońca w trakcie wędrówki. Nazwa robocza marki: Perogear. Claim: You have the power!
Ta i wiele innych myśli przelatuje mi przez głowę, gdy, dysząc i sapiąc, wspinam się wraz z innymi do celu. W końcu udaje nam się do niego dotrzeć.
Namche osadzone jest pomiędzy zboczami gór jak rozłożysty amfiteatr. Kojarzy mi się z Machu Picchu. Na wąskich tarasach, ciągnących się wzdłuż zboczy, Szerpowie uprawiają marchew, długą białą rzodkiew, kapustę i ziemniaki. Są to tu najpopularniejsze uprawy. Cebula czy czosnek, dla przykładu, transportowane są raczej z dołu, z Lukli.
Namche Bazar niegdyś było ważnym ośrodkiem handlowym dla karawan idących z Tybetu na południe i tych wędrujących z Indii na północ. Miasto zachowało ten kupiecki charakter, jednak teraz towary, które są tu oferowane, wiążą się głównie z turystyką. Uliczki są pełne sklepików górskich, w których można się zaopatrzyć w dowolny sprzęt. Jest mnóstwo kramów z pamiątkami, są kioski, apteki oraz kilka lokali z jedzeniem, alkoholem i muzyką. Pomiędzy budynkami, na podwórzach i placach toczy się normalne życie. Już po zakwaterowaniu w hotelu, przez okno naszego pokoju, obserwuję wyrostków grających w siatkówkę na jednym z tutejszych boisk.
23 października 2021
Nad ranem budzi mnie ujadanie psów. Słyszę skowyty, warczenie i ujadanie sfory, piski i skomlenie, odgłosy walki. Potem zasypiam znowu.
– Mamy tu za dużo psów – mówi rano gospodyni, zagajona o temat. – Budujemy schronisko, ale to jeszcze trochę potrwa. Gdy ludzie schodzą z góry, przyłażą za nimi psy. Gdy ludzie wchodzą z dołu z towarami, również wloką za sobą psy. I te psy już tu zostają, nie chcą iść dalej. Łączą się w stada, a potem walczą. Za dużo psów.
Rzeczywiście, w Nepalu jest dużo psów. Te w Kathmandu leniuchują na ulicach, skwerach, murkach i tak dalej. Są duże, jasnobrązowe lub rude i gnuśne. Te z Lukli czy Namche są raczej bure lub czarne, również leniwe, lecz jednak żwawsze. Chudsze. Nierozpieszczane przez pogodę.
Nie widać natomiast kotów. Tylko jeden raz widziałem kociaka. Było to przedwczoraj, gdy podchodziliśmy do Phakding. Bawiła się z nim mała Nepalska dziewcznynka.
Maszerujemy z Namche do Tengboche. Wędrujemy przepięknym trawersem. Tego dnia pierwszy raz widać dobrze Everest, Lhotse czy Ama Dablam. O poranku, w czystym powietrzu, lśnią jak strzeliste, białe piramidy.
Marsz jest dość długi, ale nieszczególnie trudny. Za to bardzo malowniczy.
W Tengboche zatrzymujemy się w Hotel Himalaya. Tak naprawdę jest to schronisko, nie hotel, ale zauważyłem już, że nazwa „hotel” jest tu chętnie i powszechnie nadużywana. Oprócz Himalayi w miejscowości jest tylko kilka innych zabudowań oraz buddyjski monastyr. Lakpa, ze względu na swą klasztorną przeszłość, zna tutejszych mnichów, dzięki czemu zostajemy zaproszeni na buddyjskie nabożeństwo. Z zaproszenia, rzecz jasna, korzystamy.
Mnisi siedzą w kilku rzędach. Odziani są w obszerne, bordowe szaty. Na głowach mają żółte czapy z wygiętymi do przodu czubami. Kiwają się w przód i w tył, wyrzucając z siebie szybko frazy mantr. Nie ma w tym melodii, jest dużo chaosu, dźwięków dź oraz om, a także okazjonalnego walenia w bębny, dęcia w piszczałki i trzęsienia tamburynami. Pogrążeni w modłach bracia nieodparcie kojarzą mi się z wielkimi, gdaczącymi kogutami. Wiem, niewiele w tym rewerencji, jednak takie właśnie mam skojarzenia.
Wnętrze monastyru jest barwne i kiczowate. Obraz lamy otaczają tandetne, błyskające lampki, kojarzące się nieco ze światełkami na choinkę z dyskontu. Jest tam też mrowie rzeźb, figurek i malowideł rozlicznych bożków. Z miejsca, w którym siedzę, widzę też wielką, złotą dłoń posągu Buddy. Reszta figury jest niewidoczna z mojego punktu siedzenia. Mój punkt widzenia ewidentnie ujawnia rzeczy fragmentarycznie.
Po nabożeństwie wracamy do Hotelu Himalaya i szykujemy się do snu. Nazajutrz mamy wyruszyć do nieodległego miasteczka, w którym również znajduje się klasztor. Czeka nas tylko około dwóch godzin drogi oraz jakieś 150 metrów przewyższenia. To będzie dzień odpoczynkowy i aklimatyzacyjny. Dla chętnych w planach jest jednak wycieczka do Ama Dablam Base Camp, pierwszy raz powyżej granicy 4000 metrów n.p.m.
Ciekawe, czy będę chętny.