Polskie High Score. Inicjacja

Przyczepa przyjeżdżała raz do roku. Może częściej, ale dopuszczam myśl, że przyjechała tylko ten jeden raz, który tak wrył się w moją pamięć, że rozlał się w jakieś powtarzalne wydarzenie. W każdym razie, któregoś dnia zaparkowała na niedużym, spękanym, betonowym placyku przed osiedlowym super samem, naprzeciwko dworca autobusowego.

To była duża przyczepa, z tych starych, przypominających bydlęce wagony, masywnych kloców, zbitych z rudych, butwiejących dech i zawieszonych na solidnych kołach przypominających te od ciągnika. Wieść o jej przybyciu szybko rozniosła się pomiędzy blokami, przekazywana z ust do ust przez podekscytowane dzieciaki. O ile pamiętam, byli to tylko chłopcy, choć być może było inaczej. Jednak mój świat składał się wówczas wyłącznie z chłopców, na dodatek urodzonych między 1979 a 1983 rokiem. Gdyby była wśród nas dziewczynka, zapewne nawet bym nie zauważył.

Gdy teraz to liczę, przypadało nas około dziesięciu wyrostków na blog, co w skali osiedla, położonego na skraju małego miasteczka w samym centrum Wielkopolski, dawało nieco ponad setkę gówniarzy.

Być może strasznie się mylę w rachunkach

Wracając do wątku: mimo niemal zupełnego braku komunikacji telefonicznej, nie wspominając o nieistniejącej jeszcze sieci, wszyscy natychmiast wiedzieli o przyczepie i zbiegali się do niej z całej okolicy. Zarządzający nią facet (którego zapamiętałem jako Cygana, zapewne błędnie) otwierał boczną klapę i oczom naszym ukazywała się arkadia złożona z około dziesięciu automatów arcade i koła do strzelania z wiatrówki.

Być może koła nie było. Pamięć.

Staram się ustalić chronologię i wychodzi mi, że musiał być rok 1988, krótko przed moją pierwszą komunią, krótko przed nadejściem radosnego kapitalizmu w wersji freestyle. Pamiętam, bo po komunii, zamiast roweru, dostałem Atari 65XE, mój pierwszy komputer. Możliwe zresztą, że rower również dostałem, jednak rowery mieli wszyscy, lepsze lub gorsze. Komputera wówczas nie miał prawie nikt. Na komputerze tym natomiast posiadałem River Raid. Pamiętam ojca, jak podłącza sprzęt do telewizora w dużym pokoju i ruszamy pikselowym samolocikiem w górę ekranu na podbój cyfrowego świata. Jednak nie był to pierwszy raz, gdy grałem w tę grę. Pierwszy raz był w przyczepie.

Oprócz River Raid cygańskie arcade miało też Galaxy Invaders, Pitfall i to coś, w którym strzelało się do kropek z rozstawionych przy krawędziach ekranu wieżyczek. Być może był też Arkanoid, jednak najprawdopodobniej już wymyślam.

Jak to mogło wyglądać? Czy szliśmy najpierw do skupu butelek, sprzedać zgromadzone przez ojców w piwnicach flaszki po piwie, by za zdobyty bilon oddać się przyjemnościom wczesnego gamingu? Czy raczej wyłudzaliśmy od rodziców te garście ciężkich monet sprzed denominacji? Stawiam na to drugie. Jakkolwiek lubię mitologizować naszą podwórkową zaradność ze schyłkowych lat PRL, to jednak sądzę, że możliwość zarobienia na recyklingu skradzionego szkła odkryliśmy nieco później.

Nie mniej, to był właśnie pierwszy mój kontakt ze światem gier wideo. Mój – i całego pokolenia. Nie w kolorowych salonach arcade, wśród blasku neonów czy w splendorze organizowanych przez MTV turniejów, tylko w błocie i szarudze cygańskiej budy, przy akompaniamencie przekleństw, przepychanek i śmiechu.