Najprawdziwszy dramat psychologiczny ulepiony z popkultury

Kto by pomyślał, że z kwintesencji popkultury da się ulepić najprawdziwszy, wiarygodny i bezpretensjonalny dramat psychologiczny. Bo czymże, jak nie kwintesencją popkultury, jest League of Legends? Nie dość, że gra komputerowa, nie dość, że osadzona w eklektycznym i nieco kiczowatym uniwersum, to jeszcze zaadresowana raczej do młodzieżowego i młododorosłego grona odbiorców. Tymczasem Arcane, miniserial Riot Games wyemitowany na Netfliksie, to dojrzała i pełnokrwista historia, którą śmiało można nazwać dramatem psychologicznym.

W wielkim skrócie – League of Legends to gra z gatunku multiplayer online battle arena, w której gracze wcielają się w czempionów i toczą ze sobą pojedynki. Co ciekawego można na takiej podstawie stworzyć? Próby nakręcenia sensownych filmów na podstawie komputerowych pierwowzorów, jak Tomb Raider czy Mortal Kombat to raczej lekka i niewymagająca zbyt wiele myślenia rozrywka. Warcraft próbował zaproponować coś ciekawego, ale średnio się to udało. Interesujące podejście zaprezentowała netfliksowa Castlevania, autorzy nakreślili fajne, niejednoznaczne i zadziorne postaci, nie mniej trzeba to było oglądać, biorąc niejako w nawias wiele przerysowanych motywów.

Scenarzyści Arcane wzięli jednak na warsztat grupę LoL-owych czempionów oraz pewne założenia fabularne wybranych lokalizacji uniwersum gry i rozpisali wiarygodną, poruszającą i dającą do myślenia historię o tym, jak z dobrych intencji wynikają dramatyczne konsekwencje, o utracie niewinności i dojrzewaniu do odpowiedzialności, o różnych odcieniach miłości i mądrości, ale też bólu, jaki ona ze sobą niesie. Wreszcie o tym, że naprzeciw dobra wcale nie stoi zło, lecz raczej niewiedza, strach, ubóstwo, ambicja czy upór.

Mamy więc dwie siostry, Vi oraz Jinx (wcześniej zwaną Powder). Mamy opowieść o ich miłości, konflikcie, utracie i beznadziejnej próbie odzyskania się nawzajem. Mamy Vandera i Silco, dwie różne wizje władzy, które łatwo nazwać dobrą i złą, nie roztrząsając głębiej ich motywacji i widoków na sukces. Mamy opowieści o rodzicielstwie, ukazujące pewne dramatyczne rozdarcie, skazujące rodzica na wybór między wiernością ideałom, a dobrem dziecka. Historia Jayce’a lub Catelyn to z kolei wskazanie na odczarowanie świata, wynikające ze zderzenia idealizmu z brudem i realiami. Mamy w Arcane mnóstwo innych motywów, całą galerię psychologicznie wiarygodnych bohaterów, a wszystko to podane w formie dynamicznej i pełnej akcji. Bo serial nie udaje, że jest kinem ambitnym. To wychodzi mu jakoś tak przy okazji.

Niewątpliwym atutem jest tu animacja, która jest doskonała. Mimika i dynamika poruszania się bohaterów, sposób prowadzenia kadru, śmiałe przeskoki stylistyczne budują przekonującą wizualnie opowieść. Muzyka również znakomicie podkreśla to, co ukazuje obraz. Jednak najciekawsze jest dla mnie to, że całość bezustannie balansuje na granicy kiczu, niemal nigdy jej nie przekraczając (bo tak, zdarzyły się dwie czy trzy sceny, gdy zaświeciła mi się dioda kitch alert). A to wielka sztuka, bo uniwersum League of Legends jest tak eklektyczne, ulepione z tylu niepasujących do siebie popkulturowych klocków, że głowa mała. Czego tam nie ma? Steampunk, cyberpunk, high fantasy, dark fantasy, horror czy kawaii… Niemal każdy popularny trend czy rodzaj popkulturowej estetyki ma w LoL-u swoją reprezentację.

A jednak, a mimo wszystko, Arcane udowadnia, że dobra historia estetyki się nie boi.


A tak zwyczajnie i po ludzku, jest mi ich wszystkich żal. Vi, Jinx, Catelyn i Jayce’a, Vandera i Silco, Viktora i Ekko… Wszystkich. Tak bardzo się starali i prawie, prawie im się udało. Ot, mieli pecha. Peszka.

Jinx.