Na naszym podwórzu dzieci bawią się teraz jakby chyłkiem, ukradkiem, pod czujnym spojrzeniem rodziców, którzy bądź to towarzyszą im milcząco, bądź obserwują z okien, balkonów. Kilka szybkich odepchnięć hulajnogi, błyskawiczna gra w gumę czy klasy z siostrą, mecz piłki nożnej z bratem. Pustki na ulicach, przyciszony szum miasta w tle budują atmosferę jakiejś czujności i gotowości. Nie, to jeszcze nie postapokaliptyczna aura wszechobecnego zagrożenia, ale też nie duch beztroski. Zabawa na świeżym powietrzu to czas tak-jakby-wykradziony, trochę niejednoznaczny, na granicy akceptowalnego społecznie porządku normatywnego. Coraz trudniej wyczuć, czy za półuśmiechem sąsiada, obserwującego zabawę zza uchylonego okna, kryje się jasna myśl o życiu, które wypełza wiosną na świat mimo obostrzeń, czy może mrok, sączący się z podświadomego gniewu i obawy o przyszłość lub zazdrości.
Dziewczynka na białej hulajnodze jeździ po ogrodzonym tarasie na dachu hali garażowej pod moim balkonem. Gdy wyjeżdża z cienia, rzucanego przez swój blok, ostre słońce pierwszych dni kwietnia rzuca na beton jej piękny, wyraźny cień. Jedna, dwie, trzy sekundy – i znów znika w cieniu. Jeździ w kółko po ciasnym promieniu już od kilku minut. Ze sroczego gniazda na podwórkowej wierzbie dobiega ptasi skrzek. Jest ciepło, coraz cieplej. W doniczce na naszym balkonie kiełkuje kasztan, którego wetknąłem jesienią w ziemię dla zabawy. Ma już trzy centymetry i podnosi stożek wzrostu ku słońcu.