Dawno nie umęczyłem się książką tak, jak Pokorą Szczepana Twardocha. Co ciekawe, nie dlatego, że jest to książka źle napisana czy literacko słaba. Przeciwnie. Kompozycja tekstu oparta jest na powtarzanej od czasu do czasu inwokacji, co nadaje mu charakter modlitwy lub listu. Realia Górnego Śląska z końca La Belle Epoque, późniejszej wojny i rodzącego się dwudziestolecia odmalowane są z charakterystycznym dla autora wielopoziomowym rozmachem. Dialogi swobodnie przeskakują między językiem niemieckim, polskim i śląską gwarą, co nadaje lekturze twardochowego posmaku. Czyli generalnie, wszystko jest na miejscu. Jednak jeden komponent jest tu całkowicie nie do przyjęcia. Bohater.
Praktycznie nie zdarza się, by bohater literacki irytował mnie tak bardzo, by zniechęcić mnie do czytania, jednak Alojzemu Pokorze się to udało. Dlaczego? Co tak bardzo odstręczało mnie w jego postaci, że ostatnie sto stron przeczytałem praktycznie ograniczając się do początków i końców akapitów? Z wyjątkiem wielkiego finału, któremu ponownie poświęciłem pełną uwagę?
Sam się nad tym zastanawiam i myślę, że chodzi przede wszystkim o bezwolność Alojzego. Pokora jest wcieleniem inercji, bohaterem niezdolnym do podjęcia jakiejkolwiek aktywności, która nie przydarzyłaby się mu przypadkiem lub przymusem. Poznawanie jego poczynań było dla mnie potwornie męczące, gdyż niezależnie od tego, co się wydarzyło, niezależnie od okoliczności, w jakie był uwikłany, bohater ostatecznie robił to samo co zwykle. Czyli – nic. Jęczący, skamlący, wiecznie przelękniony lub sparaliżowany niemocą Pokora brnie mozolnie przez historyczną zawieruchę rodzącego się w bólach XX stulecia, a my towarzyszymy mu w tym, krzycząc w myślach: „Człowieku! Zróbże wreszcie cokolwiek!”.
Rozumiem, że tak miało być. Że ten bohater jest taki celowo. Nie mniej, jest on dla mnie całkowicie, fizjologicznie niemal nie do przyjęcia.