Apologia Grincha

M. i dziewczynki szaleją ze świątecznymi dekoracjami. Kąty, półki i zakamarki naszego niewielkiego mieszkania okupowane są przez mikołaje, renifery, aniołki i betlejemskie stajenki w rozmiarach różnych. Zrobiło się czerwono i biało, na wierzchołku uschniętego storczyka usadowiła się mikołajowa czapa. Druga zawisła na krawędzi ekranu telewizora. Pianino elektryczne musiało ustąpić miejsca choince, upstrzonej rozmaitymi ozdóbkami. Na jej wierzchołu zawisł uśmiechnięty od ucha do ucha anioł. Jego rozpostarte skrzydełka przypominają trochę motyla.

Nie lubię tego wszystkiego, tej eklektycznej rozmaitości, tej inwazji świątecznej symboliki na współdzieloną przeze mnie przestrzeń. Wolałbym, aby otaczało mnie mniej przedmiotów, nie więcej. Tym bardziej takich przedmiotów, które ani nie wydają mi się szczególnie estetyczne, ani potrzebne.

M. i dziewczynki uznały zatem, że jestem Grinchem i bezpodstawnie marudzę, bo nie lubię świąt. Rzeczywiście, nie przepadam za świętami, choć nie powiedziałbym, że nie lubię ich w całości. Lubię wspólnie spędzany czas, barszcz z uszkami mojej matki i różne pyszności, przygotowywane przez M. Lubię wspólne gotowanie, gry i rozmowy, do których w czasie świąt zawsze znajdzie się okazja czy spotkania z rodziną w niedużym gronie. Drażni mnie natomiast i odrzuca wszystko to, co składa się na materialną stronę tego wydarzenia. Drażnią mnie święta, będące celebrowaniem kupowania i marnotrawienia dóbr, szczególnie w świecie, w którym celebrowanie kupowania i marnotrawienia dóbr przypomina tak bardzo koncert orkiestry na Titanicu.

Przyszło mi dziś do głowy, że figura Grincha jako żywo przypomina figurę ideologicznego wroga. Nie oszukujmy się bowiem: święta w takiej formie, w jakiej obecnie w kulturze Zachodu uczestniczymy, nie mają charakteru sakralnego. A przynajmniej – nie przede wszystkim, bo nie wątpię, że jest spora grupa osób, dla który najważniejsze i tak pozostaje wspólne kolędowanie i pójście na pasterkę. Jednak w masowym wymiarze jest to święto wykreowane przez kapitalizm, pozwalające wszystkim uczestnikom rynkowej gry zwiększyć obroty. Sprzeciwianie się materialnemu wymiarowi tego wydarzenia w optyce kapitalizmu jest zatem sprzeciwianiem się pewnej idei, wedle której im więcej się sprzedaje i kupuje, tym lepiej. Idea natomiast, gry zagrożona, zaczyna się bronić, na przykład tworząc karykaturalną figurę wroga.

Wszystkie ideologie kreują jakieś przejaskrawione wzorce przeciwników, którymi następnie etykietują osoby im przeciwne. W nakreślonej tu wizji ma to oczywiście wymiar zabawowy, choć historia obfituje w przykłady mniej zabawne. Zobaczmy jednak, czy ta naprędce sklecona koncepcja ma w ogóle sens i jakieś podstawy.

Postać Grincha została wykreowana przez Theodore’a Seuss Geisela, amerykańskiego pisarza publikującego pod pseudonimem Dr. Seuss. Pojawiła się po raz pierwszy w 1957 roku w książce How the Grinch Stole Christmas. Nie będę tu streszczał opowieści, bo w kulturze popularnej jest ona wystarczająco znana, a każdy zainteresowany łatwo do niej dotrze. Ciekawiło mnie, kim był autor, jakie były jego poglądy i jaka intencja stała za powołaniem do istnienia zielonego antybohatera. Jakież było moje zdziwienie, gdy dotarłem do informacji, że opowieść o Grinchu początkowo była właśnie krytyką materialnego i konsumpcjonistycznego podejścia do świąt! Tymczasem kultura masowa przejęła tę postać i uczyniła z niej obrońcę swoich wartości, tworząc zeń ikonę antybożonarodzeniowego zgreda.

Z dumą będę więc nosił swoją etykietkę Grincha. Niech kolorem świąt stanie się zielony!