Oppenheimer Christophera Nolana to dzieło paradoksalne niczym fizyka kwantowa, jest ono bowiem pasjonujące i nudne zarazem. Rozpoczynając ten tekst zamierzałem napisać: „Nie jest to dobry film”, jednak uświadomiłem sobie, że nie jestem wcale co do tego przekonany. Być może sama ta niejednoznaczność w odbiorze stanowi jego walor. Na pewno bowiem nie jest Oppenheimer oczywisty i prosty w konstrukcji i narracji, co w sumie stanowi adekwatną formę do prezentowanej treści.
Nie będzie spoilerem krótkie stwierdzenie, że film opowiada historię J. Roberta Oppenheimera i jego drogę wiodącą go od roli błyskotliwego fizyka, poprzez wzlot ku byciu głównym dyrygentem zespołu twórców bomby atomowej, następnie przez polityczną kompromitację jego osoby ku rehabilitacji i (w domyśle) ponownemu, powszechnemu uznaniu. Historia to no, nomen omen, historia, zatem brak tu większych niespodzianek i zaskoczeń. I takaż też jest narracja Oppenheimera – pozbawiona większych zaskoczeń. Trzy godziny filmu upływają na dość spokojnej, choć poszatkowanej i zmiksowanej chronologicznie, opowieści o drodze i dziele genialnego naukowca.
I tu właśnie leży mój największy zarzut. Fabuła filmu zupełnie mnie nie porwała. Nie chodzi tu nawet o jej tempo, raczej o pewną przewidywalną oczywistość następujących po sobie wydarzeń. Nolan sięga po sprawdzone narracyjne chwyty jeśli chodzi o charakterystykę postaci czy prezentację wydarzeń, by prowadzić widza przez biografię Oppenheimera. Chwyty te nie przynoszą jednak ani poczucia zaskoczenia, ani poczucia konsekwencji, wewnętrznej koherencji obrazu. Brakuje mi dynamiki relacji pomiędzy bohaterami, romanse i miłości wydają się zupełnie nieprzekonujące, przyjaźnie i antypatie naszkicowane nieporadnie i sztucznie. Co ciekawe, same kreacje aktorskie wydają się bez zarzutu, szczególnie Robert Downey Jr. i Emily Blunt dają popis swoich niewątpliwych umiejętności, ale jakoś nie czuję zupełnie synergii między tymi aktorskimi popisami, jakby orkiestra grała poprawnie tę samą melodię, nie słuchając się jednak nawzajem.
Co natomiast porwało mnie, co wydało się na tyle fascynujące, abym nie mógł się zdecydować, czy jest to dobry, czy też zły film? Cóż, wszystko to, co stanowi formę i tło tego dzieła. Znakomite są zdjęcia, świetnie współgra z nimi dźwięk. Nie jest to forma nachalna, narzucające się, jest przejrzysta, ale zdecydowanie dobrze rozegrana warsztatowo. Trudno by było inaczej. Pasjonujący jest również kontekst historyczny i społeczny. Poznajemy cały panteon bohaterów nowoczesnej fizyki, ludzi, o których czytamy w podręcznikach, których nazwiskami nazywane są teorie, wzory czy słynne eksperymenty. Widzimy ich jako ludzi, jako społeczność, jako adwersarzy lub sojuszników. Obserwujemy ciekawy i mało nam znany aspekt współczesnej historii, jak komunizm amerykański, jego odmienna od europejskiego charakterystyka, ideowość i naiwność obrazująca ogólnie naiwność zachodnich intelektualistów względem lewicowej, rewolucyjnej myśli; ten moment dziejowy, w którym ZSRR nie stało się jeszcze głównym przeciwnikiem Zachodu. To wszystko jest przeciekawe, podane w sosie ciężkim i esencjonalnym, choć pozbawionym wyraźnych nut smakowych.
Tymczasem parę dni temu Oppenheimer robił bank, zgarniając bodajże osiem Oscarów podczas tegorocznej gali. Pytanie brzmi, czy to świadczy nienajlepiej o kinie, czy raczej o mnie i moim poczuciu smaku?