Przygotowywał się do tego dnia od długiego czasu, jednak decyzja, aby zadziałać właśnie teraz, zapadła nagle i spontanicznie. W znacznej mierze przyczyniło się do niej zaangażowanie Dunpai Securitas w poszukiwania zaginionego surfera gejzerowego. Zazwyczaj podobne incydenty nie wzbudzały aż takiego zamieszania. Ot, młodzi jak świat światem skłonni byli do podejmowania ryzyka i ci, którzy od kilku pokoleń zamieszkiwali Enceladusa, nie stanowili od tej reguły żadnego wyjątku. Martinez sam, będąc młodym jeszcze chłopakiem, regularnie wymykał się z Baise Gouyan, aby ujeżdżać Gargantuę. Sześćdziesiąt lat temu wielkie fontanny strzelały w przestrzeń znacznie bliżej miasta, niż obecnie. Dziś w zasięgu jazdy powrotnej cywilnych łazików znajdowały się tylko mniejsze formacje, choć i one wystarczały, by podrzucić człowieka na niską orbitę tego niewielkiego, lodowego księżyca Saturna. Nie były co prawda w stanie rozpędzić śmiałka do prędkości ucieczki, jednak nie należało ich – bynajmniej – lekceważyć. Geologia Enceladusa potrafiła być bardzo kapryśna i najwyraźniej dała o tym znać synowi przewodniczącego Rady Enklawy. To właśnie on był surferem, który wystrzelił się wyżej, niż powinien, mobilizując do poszukiwań wszystkich mundurowych w mieście. Komunikat o zaginięciu chłopaka podawano na wszystkich kanałach informacyjnych sieci, nie raz, jak zwykle, ale co godzinę. Informacje o poszukiwaniach ilustrowały krótkie klipy startujących z kosmoportu jednostek patrolowych. Wyglądało to tak, jakby całe Dunpai zostało zmobilizowane do znalezienia jednego nastolatka.
„To jest dobry dzień na śmierć”, pomyślał więc Martinez. Gdy oczy funkcjonariuszy wypatrywać będą powracającego do miasta młodzika, nikt nie zwróci uwagi na zmierzającego w przeciwną stronę starca.
Do roboczej torby mężczyzna zapakował swój zwyczajowy sprzęt, tak, aby zagwarantować sobie wiarygodny pretekst do wyjścia na zewnątrz. Ze względu na stan zdrowia nie robił tego od kilku miesięcy, jednak nie cofnięto mu przepustki, zaś personel śluz hangarowych z reguły nie skupiał przesadnie dużej uwagi na wyjściach, które choćby pobieżnie wyglądały na uzasadnione. To raczej wejść do środka było trudno, jeśli tylko cokolwiek nie zgadzało się w uprawnieniach. Ale Martinez nie planował wchodzić. Generalnie, nie planował wchodzić już nigdy.
Gdyby jednak jakiś nadgorliwy dupek z Dunpai, zamiast szukać dzieciaka naczelnika, zechciał dokładnie przeszukać bagaż Martineza, natknąłby się na trzy niedające się łatwo uzasadnić elementy ekwipunku. Jednym z nich byłby mobilny silnik impulsowy, kropka w kropkę taki, jakiego używają surferzy do wstrzeliwania się w strumień tryskającej w przestrzeń kosmiczną, na wpół zlodowaciałej wody. Drugim byłaby rozwijana nanowłókienna deska wraz z uprzężą, sprytny kawałek materiału z pamięcią kształtu, potrafiący w sekundę rozwinąć się w strukturę, na której surfer łapał kolejne uderzenia wyrzutu by wspinać się coraz wyżej cienkiej, enceladusowej atmosfery. Na podstawie tych znalezisk funkcjonariusz mógłby powziąć podejrzenie, że staruszek planuje ujeżdżać któryś z okolicznych gejzerów. Wyglądałoby to niedorzecznie. Co zabawne, miałby poniekąd rację. Jednak tym, co faktycznie powinno go zaniepokoić, była niewielka kostka stanowiąca element akumulatora łazika powierzchniowego, sprytnie – i zupełnie wbrew specyfikacji technicznej – połączona z kapsułką przypominająca dawkę lekarstwa. W istocie w kapsułce nie znajdowało się bowiem lekarstwo, ale drobny, dwumolekułowy ładunek antymateryjny, zdolny unicestwić w mikroeksplozji wszystko w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Gdyby, kontynuując, Martineza zatrzymano, dociekając, do czego potrzebny mu jest surferski sprzęt oraz co też skrywa się wewnątrz tajemniczej kapsułki, byłby zmuszony przyznać, w jakim celu planuje opuścić Baise Gouyan. Zrobiłby to, aby nie dać czasem pretekstu nadgorliwemu funkcjonariuszowi do manipulowania kostką podłączoną do ładunku. Nieopatrzna aktywacja urządzenia i będąca jego konsekwencją eksplozja mogłyby bowiem rozhermetyzować część kompleksu, narażając na śmierć niewiadomą liczbę osób. Martinez nie zamierzał zaś nikogo zabijać. A przynajmniej nie zamierzał zabijać nikogo, oprócz siebie.
Takie myśli towarzyszyły mu, gdy kończył szykować sprzęt, po raz ostatni omiatał spojrzeniem kwaterę, w której mieszkał przez całe swoje życie, najpierw z rodzicami, potem z Amelią i synem, a po ich śmierci, przez niemal dziesięć lat, sam. Na krótką chwilę zatrzymał spojrzenie na wydruku ich wspólnego zdjęcia. Amelia miała na nim bardzo krótkie włosy, a Bruno robił jeden z tych swoich głupkowatych grymasów. Martinez uśmiechnął się słabo do nich i do dawnego siebie. Dopiero dwa lata temu udało mu się ponownie wyjąć to zdjęcie z szuflady i wystawić na widoku. To były dobre chwile i choć patrzenie na nie nadal bolało, nie chciał wypierać ich z pamięci. Już nie. Teraz jednak szybko oderwał od nich wzrok, aby te wesołe twarze z przeszłości nie zachwiały jego decyzją.
Po prawdzie, ryzyko to nie było duże. Martinez bał się bowiem bólu. Nie psychicznego, do niego przyzwyczaił się już, oswoił z nim, zasymilował. Bał się bólu fizycznego. Przyjmowane anestetyki stopniowa traciły na skuteczności, jego dolegliwości zaś się wzmagały. Ledwo odczuwalna niewygoda, którą odczuwał jeszcze parę tygodni temu w kościach i stawach, przekształciła się najpierw w niewyraźną zapowiedź, a potem w niezbyt nasilony, lecz ustawiczny i tępy ból. Ból ten utrudniał funkcjonowanie, zakłócał sen i zatruwał myśli. Martinez obawiał się, że w ciągu najbliższych tygodni lub w najlepszym wypadku miesięcy dolegliwości nasilą się do tego stopnia, że skłonią go do zarzucenia planu i skorzystania z placówki eutanazyjnej, byle tylko przestało boleć. Nie chciał do tego dopuścić, a obecna szansa przychodziła niemal w optymalnym momencie.
Nieliczne osoby kiwały mu na powitanie, gdy szedł magistralą ze swojego dystryktu mieszkalnego w stronę sekcji utrzymania infrastruktury Sektora Technicznego B, w której przepracował całe dorosłe życie. Już prawie nie miał tu bliskich ani znajomych. Był naprawdę stary, zdecydowana większość osób, które znał, zdążyła już odejść na tamten świat. Relacje utrzymywał jedynie ze współpracownikami, a i oni, siłą rzeczy, ze względu na różnicę wieku, nie mogli być dla niego tym, kim byli dawni kompani i rodzina. Nie rozumieli się bez słów, nie dzielili ze sobą doświadczeń młodości i wspólnej perspektywy postrzegania świata. Mimo że znajomi, byli w jakiś sposób inni i obcy. Ot, samotność starego człowieka, jeszcze jakoś użytecznego dla wspólnoty, ale już niezwiązanego z nią bliskimi więziami.
W Sektorze Technicznym B panował nieco mniejszy ruch, niż zwykle. Martinez wtopił się weń łatwo, nie tyle ze względu na wprawę, której – jeśli chodzi o konspirację – raczej nie posiadał, ile ze względu na gruntowne podobieństwo do dziesiątek innych pracowników wykonujących swoją pracę i załatwiających swoje sprawy. Bez przeszkód dotarł do hangaru czwartego. Jak przypuszczał, nie było w nim żadnego funkcjonariusza Dunpai Securitas. Zgodnie z oczekiwaniami, odnalazł nierozdysponowany łazik. Sprawdził stan naładowania baterii pojazdu oraz zasobników tlenu, a upewniwszy się, że wskaźniki pokazują 100% pobrał z tablicy zadań prostą usługę serwisową przy możliwie odległym od Baise Gouyan węźle magistrali przesyłowej. Przydzielił go sobie, a następnie uruchomił maszynę i ruszył do śluzy.
Podobnie jak zdecydowana większość bazy, która z biegiem lat stała się miastem, hangar czwarty był w gruncie rzeczy monstrualnych rozmiarów igloo. Osadzono go w wyciosanym wprost w lodzie Enceladusa prostokątnym wydrążeniu, szerokim na czterdzieści metrów, długim zaś na ponad sto. Ściany i posadzkę wydrukowano z twardego izolującego polimeru, strop zaś, zawieszony jedenaście metrów nad głowami pracujących wewnątrz ludzi, zbudowano po prostu z precyzyjnie obrobionych lodowych kloców zahermetyzowanych cieniutkim nanowłókiennym laminatem. Było to dość oczywiste rozwiązanie – konstruowano z tego, co dało się wykorzystać do budowy na miejscu lub co dało się pozyskać we względnej bliskości goszczącego kolonię ciała niebieskiego. W przypadku Enceladusa był to przede wszystkim lód oraz budulec pozyskiwany z drobnicy i głazów składających się na pierścienie Saturna. Gigantyczny kompleks połączonych ze sobą i wpuszczonych w głąb zamarzniętej powierzchni igloo – oto czym przede wszystkim była Baise Gouyan. Jedynie nieliczne, zazwyczaj drobne elementy infrastruktury wystawały ponad wieczną zmarzlinę. Reszta kryła się pod powierzchnią księżyca, dając znać o swojej obecności jedynie regularnymi kształtami lodowej topografii i to tylko tym, którzy wiedzieli, czego wypatrywać na białobłękitnej lodowej powierzchni.
Martinez przetoczył łazik w górę rampy, podążając po torze wyznaczonym przez linię świetlnych znaczników, po czym zaczekał, aż operator odczyta jego dyspozycje. Odczuł lekką nerwowość. To był jeden z tych momentów, w których coś mogło pójść nie tak. Mężczyzna przeprowadził zwyczajową, zdawkową wymianę zdań z obsługą i odczekał kilkanaście sekund, po których otrzymał komunikat o zezwoleniu na opuszczenie hangaru. Drgnęły gigantyczne wrota A, rozwierając się powoli w blasku migoczących pomarańczowo ostrzegawczych świateł. Gdy otwarły się na całą szerokość, Martinez przejechał dalej i zatrzymał się przed wrotami B, za którymi czekała na niego lodowa powierzchnia księżyca, otulona rzadką atmosferą złożoną głównie z pary wodnej. Jeśli dodać do tego rachityczną grawitację, ponad osiemdziesiąt pięć razy słabszą niż idealna dla człowieka grawitacja ziemska, nie dało się ukryć, że Enceladus nie stanowił idealnego miejsca dla ludzkiej kolonii. Miał jednak zalety. Powszechna dostępność wody załatwiała problemy z paliwem i podtrzymaniem życia, resztę natomiast rekompensowała technologia. A przynajmniej robiła to w stopniu dostatecznym, aby myśl o przetrwaniu nie była jedynie niedorzecznym marzeniem.
Po zniknięciu Ziemi warunki dostateczne były wszystkim, na co ludzkość mogła liczyć.
Minutę później również wrota B stanęły przed nim otworem. Martinez sprawnie podprowadził pojazd w górę rynny wyjazdowej i już po chwili wtoczył się na otwartą przestrzeń. Olbrzymia półkula Saturna wisiała tam, gdzie zawsze, jakby zatrzymana w wiecznym zmierzchu. Zmieniał się tylko stopień i sposób oświetlenia jej przez blask odległego Słońca. Obecnie wyraźnie widać było jego żółtobrązową powierzchnię, mieniącą się przy równiku złotawymi refleksami. Pierścienie lśniły jak girlanda drobniutkich klejnotów. Był to widok robiący piorunujące wrażenie na przybyszach z pasa asteroid oraz nielicznych zapuszczających się tak daleko gościach z wnętrza Układu. Jedynie ludzie z Autonomii Jowiszowej byli odporni na widok zawieszonego nad widnokręgiem giganta. Ich własna planeta oferowała im porównywalny spektakl. Martinez, mimo że przyzwyczajony, czasami sam długo gapił się na Saturna, wokół którego orbitował Enceladus – malutki, lodowy dom. Jego blask przyćmiewał gwiazdy znajdujące się w tym obszarze nieba, a powierzchnia wydawała się tak realnie dosięgalna, jakby wystarczyło po prostu jechać wystarczająco długo w jej stronę, by zanurzyć się w gazowych wyziewach górnych warstw atmosfery. Wieczny blady gigant na nieboskłonie, ciągnący wokół siebie gromadę skalnych i lodowych kulek na smyczach grawitacji. Majestatyczny, lecz obcy. W takich chwilach Martinez dotkliwie odczuwał, że nie powinno go tu być. Że nie powinno tu być żadnego z ludzi.
Doznał wyraźnego, charakterystycznego wrażenia opadania, gdy łazik wyjechał poza obszar oddziaływania wzmacniaczy grawitacyjnych, dzięki którym ciążenie w Baise Gouyan było tylko 9 razy słabsze, niż na utraconej Ziemi, co i tak było nędznym kompromisem pomiędzy tym, co było potrzebne a tym, co było możliwe. Tuż przed tą chwilą systemy łazika wysunęły z kół zestawy elektrycznych kolców, które teraz przytrzymywały pojazd przy gruncie. Gdyby nie one, łazik mógłby, podskoczywszy na przypadkowej nierówności, stracić kontakt z powierzchnią na długie sekundy. Dzięki nim natomiast był w stanie przemieszczać się po lodowej powierzchni zaskakująco sprawnie, rozwijając prędkość ponad czterdziestu kilometrów na godzinę.
Martinez skierował się do sektora, w którym powinien wykonać zlecenie naprawcze. Przejechał wzdłuż kilku cylindrycznych wybrzuszeń, będących stropami ukrytych pod lodem fragmentów kompleksu, po czym skierował się ku zewnętrznemu pierścieniowi magistrali. Rozlokowane co osiemset metrów przekaźniki tworzyły opasujący miasto, prawie piętnastokilometrowy nieregularny pierścień z nanizanymi nań paciorkami stacji przekaźnikowych, błyskających światłami pozycyjnymi. Stacje te były jednymi z nielicznych elementów Baise Gouyan wystających ponad lód. Drobne usterki techniczne były tu na porządku dziennym. Ta, do której jechał, znajdowała się w miejscu bardzo dla niego wygodnym. Była położona za wybrzuszeniem na krawędzi niewielkiego, dwustumetrowego krateru. Była daleko od centrum i była niemal idealnie po drodze do celu Martineza. Patrząc w dal widział strzelający zza widnokręgu w kosmos pióropusz gejzera.
Jadąc do pętli magistrali widział na radarze i przez wizjery łazika inne maszyny, krzątające się po terenie kompleksu jak stalowe owady dbające o ukryte pod powierzchnią gruntu gniazdo. Po niebie dwukrotnie przemknęły militarne patrolowce, powodując u mężczyzny kilka szybszych uderzeń serca, jednak kierowały się w stronę południowego bieguna globu, a ich piloci raczej nie poświęcali uwagi rutynowej naziemnej aktywności w obrębie Baise Gouyan. Wkrótce pojazd Martineza dotarł do zadeklarowanego miejsca pracy. Mężczyzna uniósł klapę wnęki technicznej i wyłączył przekaźnik lokalizacji naziemnej. Na tafli kontrolnej kokpitu zamigotały pulsujące pomarańczowo okienka ostrzegawcze. Mapa przeszła w tryb statyczny, a wszystkie okoliczne pojazdy, odzwierciedlone na niej kolorowymi punktami, przekształciły się w puste szare romby aproksymacji z opisem ostatniej identyfikacji. Zignorował to. Awarie systemów lokalizacyjnych nie zdarzały się może bardzo często, jednak nie były też niczym nadzwyczajnym. Prowadzenie bez nawigacji miało swoje oczywiste wady, dla Martineza posiadało wszakże tę zaletę, że sam również stał się niewidoczny dla cywilnych systemów. Przez jakiś czas zniknięcie łazika BGSS-42 nie powinno jednak wzbudzić niczyjej obawy, a przynajmniej nie w takim stopniu, aby ktoś zechciał powiadamiać o nim służby. Martinez poprowadził więc pojazd dalej, ku strzelającym w niebo fontannom zlodowaciałej wody. Wywołał interfejs topograficzny na przedniej szybie kokpitu, po czym oznaczył na nim punkt, w którym struga gejzera wyłaniała się zza widnokręgu. System raz tylko poprosił go o potwierdzenie prośby wyznaczenia trasy na podstawie danych wizualnych i mimo braku nawigacji. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, ustanowił azymut i zaproponował autopilota. Martinez zaakceptował marszrutę. Łazik ruszył grzecznie zaprogramowaną trasą. Nie było żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Sama idea kradzieży pojazdu powierzchniowego na globie, na którym znajdowała się tylko jedna ludzka siedziba, wydawała się na tyle absurdalna, że nie wprowadzono żadnych zabezpieczeń przed jego uprowadzeniem. „Być może to się zmieni”, pomyślał Martinez. „Ale to już nie będzie mój problem”.
Każdy, kto wychodził z Baise Gouyan, musiał przebrać się w jakiś model skafandra powierzchniowego. Niezależnie od przeznaczenia i producenta, każdy kombinezon wyposażony był w dwa systemy lokalizujące. Pierwszy z nich był standardowym transponderem geolokalizacyjnym, personalną wersją aktywnego urządzenia instalowanego we wszystkich sprzętach uczestniczących w ruchu na powierzchni Enceladusa i ponad nią. Pozwalał na lokalizację z dowolnego dystansu, z dokładnością do kilkunastu, maksymalnie kilkudziesięciu metrów, zależnie od szerokości geograficznej. Było to dokładnie to urządzenie, które Martinez dezaktywował w swoim łaziku.
Drugim systemem było urządzenie zwane potocznie pikaczem. Instalowano je wyłącznie w skafandrach. Pikacz był bardzo prostym systemem ostrzegawczym. Gdy kombinezon znajdował się poza nadającą się do oddychania atmosferą, co w zdecydowanej większości oznaczało „na zewnątrz”, aktywował prosty nadajnik. Każdy pojazd powierzchniowy wyposażony był z kolei w sensor nasłuchujący, którego zadaniem było wykrywanie sygnałów pikacza. W przypadku wykrycia, system lokalizował skafander względem pojazdu, wyświetlał go na radarze i sygnalizował cichym, ale wyraźnym pikaniem. Miało to za zadanie zapobiec wypadkom podczas prac naziemnych, w których duża liczba pojazdów pracowała do spółki z personelem w skafandrach. Pikacz był zupełnie niezależny od geolokalizacji i z założenia był też systemem krótkiego zasięgu. Miał zapobiegać najechaniu pieszego przez pojazd, w związku z czym nie było sensu, aby irytował operatora, jeśli obiekt znajdował się dalej niż kilkadziesiąt metrów od łazika. Nie da się przecież przejechać człowieka oddalonego o pół kilometra.
Dlatego też, gdy po ponad czterech godzinach jazdy w kokpicie rozległ się sygnał pikacza, Martinez był bardziej niż zaskoczony.
Mężczyzna był już niemal u celu, na skraju strefy wielkich gejzerów. Mgiełka zmrożonej wilgoci przyciąganej rachityczną grawitacją Enceladusa, nieskończenie powoli opadała ku powierzchni, osiadając śnieżnymi drobinkami na kadłubie i wizjerach łazika. Powierzchnia globu wibrowała wyczuwalnie od naprężeń. Niecałe dwa kilometry z przodu pierwsze, kilkusetmetrowe jeszcze fontanny tryskały ku czerni kosmosu. Dalej znacznie potężniejsze kolumny szybko marznącej wody strzelały ku orbicie, jeszcze dalej zaś prawdziwe monstra południowego bieguna wyrzucały ciecz tak daleko i szybko, że ta nie była już w stanie powrócić na powierzchnie. Drobiny, gnane prędkością większą niż prędkość ucieczki małego lodowego globu, pozostawały na orbicie Saturna, by zasilić jeden z jego majestatycznych pierścieni.
To nie był teren, na którym Martinez spodziewał się zastać kogokolwiek. To nie był teren, na którym ktokolwiek spodziewał się zastać kogokolwiek. Dlatego właśnie, po pierwszym zdumieniu, mężczyzna w nagłym przebłysku pojął, kogo odnalazł.
Mrugająca na radarze kropka wskazywała mijaną może o trzydzieści metrów muldę z prawej strony łazika. Martinez spojrzał przez wizjer we wskazanym kierunku.
– A niech to cholera… – mruknął z niedowierzaniem pod nosem.
Bez pikacza najprawdopodobniej by go przeoczył. Skafander leżał od południowej strony niewielkiego wzniesienia, plecami oparty o nierówność terenu, frontem zaś skierowany ku naturalnemu spektaklowi, w stronę którego zmierzał Martinez. Był jasnobłękitny, dodatkowo pokryty już warstewką drobnego śniegu i lodu, wtapiający się w barwy i topografię otoczenia. Jednak wiedząc, czego szuka, mężczyzna wypatrzył go bez trudu.
Wyłączył autopilota i zatrzymał pojazd. Przez kilkanaście sekund wahał się, czy nie wznowić po prostu drogi do swego celu, zrozumiał jednak, że nie odczułby spokoju, odchodząc bez wiedzy, czy człowiek w skafandrze jeszcze żyje. Następnie uświadomił sobie, że jeśli żyje, również nie odczuje spokoju, pozostawiając go samemu sobie.
– Małe kroki – upomniał się. – Najpierw sprawdź, potem decyduj.
Ubrał sprzęt i zahermetyzował się, po czym wyszedł z łazika i delikatnym, skocznym krokiem wyuczonym przez każdego Enceladejczyka, podszedł do leżącej postaci. Wydawało mu się, że ma nadzieję zastać tam trupa. Widząc drgnienie leżącej postaci zrozumiał, że się mylił.
Przez wizjer bladobłękitnego skafandra spoglądały na niego jasne, szeroko otwarte oczy nastolatka. Na jego twarzy malowała się mieszanina radości i strachu, Martinez zaś poczuł gwałtowną ulgę. Nachylił się i przytknął swój hełm do tamtego.
– Cześć – wychrypiał chłopak. – Trochę się porobiło, prawda? Nie taki był plan.
Mężczyzna przez chwilę nie odpowiadał. Westchnął.
– Nie, nie taki był plan – potwierdził.
– Ta z kolei jest tylko skręcona – stwierdził Martinez, choć bez przekonania.
Zaciągnięcie poszkodowanego do łazika zajęło mu kilka minut. Gdy znaleźli się wewnątrz pojazdu, Martinez odszukał apteczkę. Nie pamiętał już zbyt wiele z kursów pierwszej pomocy, całe szczęście sprzęty medyczne nie wymagały od niego dużej wiedzy. Wystarczyło umieć wciskać przyciski i obsługiwać interfejs wizualny. Łatwizna.
Chłopak był blady, a na jego twarzy perlił się pot. W pierwszej chwili, jeszcze na zewnątrz, mężczyzna dał mu na oko około osiemnastu lub dwudziestu lat. Po zdjęciu skafandra dzieciak wydał się jednak chudszy, młodszy i wątlejszy. Jego prawa noga spoczywała pod dziwnym kątem i Martinez nie potrzebował nawet skanera medycznego z podręcznej apteczki aby mieć pewność, że kończyna jest złamana. Mimo wszystko przesunął nad nią urządzeniem, a to rozjarzyło się na czerwono ikonami wyświetlacza. Skanowanie drugiej nogi dało zielony i żółty wynik. Kość była najprawdopodobniej cała, a fakt, że chłopak odczuwał ból w kostce wynikał zapewne z urazu stawu. Skan jamy brzusznej, szczególnie w okolicach miednicy, dał wynik niejednoznaczny. Martinez przypuszczał, że mogło dojść do jakiegoś uszkodzenia organów, jednak nie był w stanie tego stwierdzić na pewno. O ile mógł ulżyć chłopakowi w bólu wynikającym z urazów nóg, to nic nie mógł poradzić na poważniejsze szkody. Dzieciak musiał jak najszybciej trafić do szpitala.
To właśnie stanowiło problem.
– Jak w ogóle masz na imię? – zapytał Martinez, aby zwrócić uwagę chłopaka na jakiś konkret.
– Malik – odpowiedział młody.
– Ja jestem Martinez – odparł mężczyzna. – Posłuchaj, Malik. Wygląda na to, że jesteś prawie w jednym kawałku. Fakt, prawa noga jest złamana, a lewa skręcona, więc raczej nigdzie na nich w tej chwili nie pójdziesz. Ale poza tym jest okay – ciągnął, uznając, że nie ma sensu martwić chłopaka podejrzeniami o urazach wewnętrznych. – Nienajgorzej, jak na gościa, który spadł z orbity. Dam ci teraz coś na znieczulenie. Przestanie boleć, ale to wszystko. Ta apteczka cię nie naprawi, więc jak najszybciej musisz znaleźć się w szpitalu.
Malik kiwnął głową. Martinez zaczął grzebać w apteczce w poszukiwaniu środków przeciwbólowych i zacisku usztywniającego. W międzyczasie kalkulował. Rozpakowując fiolki z medykamentami do iniektora rzucił okiem na panel kontrolny łazika. W nowym, niespodziewanym kontekście wskaźniki nie prezentowały się optymistycznie.
– Ile masz tlenu? – spytał chłopaka.
Malik sięgnął po rękaw skafandra i odczytał dane.
– Godzina siedem – odparł.
Martinez kiwnął głową. Zapas tlenu w łaziku zaprojektowano na ośmiogodzinną zmianę jednego operatora. Mężczyzna zużył już ponad połowę, jednak biorąc pod uwagę zapas chłopaka i tlen z jego własnego skafandra, którego miał jeszcze w nadmiarze, gazu wystarczy, aby Malik dotarł do Baise Gouyan. To nie tlen był jednak tym, czym Martinez się martwił. Prawdziwy problem stanowiło zasilanie. W pojeździe pozostało nieco ponad dwadzieścia procent energii. To i tak sporo, biorąc pod uwagę, że sprzęt nie był projektowany do pokonywania tak długich tras, ale mężczyzna zaoszczędził sporo, wyłączając zbędne w jego sytuacji systemy. Nie było jednak szans, aby łazik dotarł choćby w zasięg komunikacji radiowej z miastem bez jakiegoś dodatkowego źródła zasilania.
Tak się jednak składało, że Martinez posiadał dodatkowe źródło zasilania. Problem był jednak taki, że mężczyzna bał się bólu, a owo źródło było jego gwarancją szybkiej, spektakularnej i bezbolesnej śmierci.
„Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo”, westchnął w duchu.
– Dobrze, Malik. Posłuchaj. Czy umiesz to prowadzić? – spytał ostrożnie mężczyzna, wskazując na kokpit łazika.
Chłopak skinął głową, wiodąc wzrokiem za palcem Martineza. Przez chwilę nie rozumiał, potem jednak wyraz jego twarzy zmienił się w przebłysku świadomości. „Dobrze”, pomyślał mężczyzna. „Jest bystry”.
– Pyta pan, czy dam radę wrócić sam – spytał.
– Tak, o to właśnie pytam.
– Dam radę – potwierdził Malik. Przyglądał się mężczyźnie uważnie, przygryzając wargę. Podobnie wyglądała Amelia, gdy się nad czymś zastanawiała. Twarz chłopaka wyglądała delikatnie, niemal dziewczęco. Wydał się jeszcze młodszy i wątły. Jednak był tu, gdzie był i zrobił to, co zrobił. Musiał więc też być silny. – To nie jest misja ratunkowa, prawda? – podjął po chwili. – Pan tu jest… przypadkiem. Zgadza się?
– I tak i nie – Martinez uśmiechnął się. Uświadomił sobie, że był w tym uśmiechu spokój. – Powiedzmy, że to była wycieczka w jedną stronę, ale teraz sytuacja się zmieniła i musimy wymyślić, jak dowieźć cię bezpiecznie do Baise Gouyan, albo przynajmniej w zasięg radia. Widzę to tak. Przepompujemy ci trochę tlenu z mojego zasobnika. Będziesz miał dwie godziny zapasu w skafandrze i trochę ponad trzy w łaziku. Za dwie i pół godziny uruchomisz antenę i zaczniesz nadawać wezwanie pomocy. Wokół miasta krąży teraz mnóstwo Dunpai szukających ciebie, nie powinno być więc problemu z tym, aby ktoś cię usłyszał. Wyciągnij rękę.
Przyłożył głowicę iniektora do przedramienia Malika i zaaplikował mu koktajl ze środków przeciwbólowych i łagodnych stymulantów. Chłopak wziął głęboki wdech, gdy środki zaczynały działać.
– Teraz nogi – powiedział Martinez, wsuwając kołnierz zaciskowy na złamaną kończynę. Chłopak skrzywił się nieznacznie, gdy orteza dopasowywała się do urazu i zaciskała, usztywniając obrażenie. Na koniec mężczyzna opatrzył jeszcze skręconą kostkę.
– Dobrze. Spróbujmy cię ubrać i posadzić za sterami.
Gdy chłopak był z powrotem w skafandrze, Martinez pomógł mu ulokować się na fotelu operatora i wskazał przyrządy.
– To prostsze, niż surfing – rzekł. – Przód, tył, lewo, prawo. Tu przyspieszasz, tamtym hamujesz. Nie ruszasz tamtej sekcji, a w tej interesuje cię tylko panel systemów komunikacyjnych. Za sto osiemdziesiąt kilometrów włączasz je i zaczynasz nadawać na otwartym paśmie. Jasne?
– Jasne – potwierdził chłopak. – A to? – spytał, wskazując na wskaźnik energii.
Martinez uśmiechnął się półgębkiem.
– To, Malik, jest zapas energii.
Zapadła cisza.
– Wskazuje dwadzieścia jeden procent – zauważył chłopak głucho.
– Brawo. To rzeczywiście byłby problem, ale nie jest. Mam dodatkowe źródło zasilania, które za chwilę wepniemy do sieci łazika. Z mojego doświadczenia wynika, że wystarczy na powrót, a jak widzisz, jestem już bardzo stary, więc czego jak czego, ale doświadczenia mi nie brakuje.
Malik odczytał żart i zaśmiał się słabo. Natychmiast jednak spoważniał. Schylił głowę, jakby się wahał. Lub wstydził.
– No dobrze, ale to jest scenariusz dla jednej osoby – rzekł cicho. – To zakłada, że ja wracam, a pan nie. Że poświęca się pan, żeby ratować syna przewodniczącego Idrisa Tao.
Zacisnął usta.
– A ja nie chcę poświęceń. Chcę być po prostu sobą, Malikiem Tao, nie synem Idrisa Tao. To znaczy… boję się i chcę żyć… ale nie chcę… – machnął ręką w nieokreślonym geście. – Nie chcę, żeby ktoś umierał, żebym ja mógł żyć.
Wahanie chłopaka było niemal godne podziwu. Martinez uśmiechnął się z melancholią. Czy też był kiedyś takim idealistą? Chyba nie. A może nie pamiętał już tamtego siebie. Nieważne.
– I tak nie zamierzałem wracać – odparł. Chłopak przez chwilę patrzył nań, nie rozumiejąc, ale potem jego oczy rozszerzyły się nieznacznie w przebłysku zrozumienia. Zaczął otwierać usta, lecz Martinez uciszył go machnięciem dłoni. – Tak, wiem. Samobójstwo to zbrodnia. Materiał biologiczny jest zbyt cenny, aby go marnować. Po śmierci doczesne szczątki człowieka powinny zostać poddane recyklingowi, aby w ten sposób zamknąć obieg materii organicznej i przysłużyć się przetrwaniu naszej społeczności. Wiem to i moim zdaniem to wszystko bzdury!
To było szokujące wyznanie, nawet dla niego. Co innego rozważać to w skrytości ducha, w gorzkim zaciszu swojej kabiny, a co innego powiedzieć na głos. Rzeczy wypowiedziane nabierają kształtu i mocy. W Baise Gouyan i całej Enklawie Enceladejskiej nie wolno było natomiast nie tylko mówić w ten sposób; po prawdzie lepiej było nawet nie myśleć.
Chłopak wyglądał na wstrząśniętego.
– Nie przetrwamy tu, dzieciaku – podjął Martinez. – Spójrz na nas, wątłe chuchra w skafandrach, blade, prawie przejrzyste ameby. Czy widziałeś, jak wyglądali ludzie, którzy zakładali tą bazę kilkaset lat temu? Bez serwomechanizmów potrafili skakać na dziesiątki metrów w górę i lądować bez najmniejszej kontuzji. Byle dzieciak byłby w stanie złamać nogę współczesnego marine z Dunpai Securitas gołymi rękami. Ta grawitacja była dla nich śmieszna. Byli zdrowi, silni i wytrzymali. A my? Nędzne karykatury trawione osteoporozą, wadami genetycznymi i nowotworami. Choćbyśmy nie wiem jak się starali, nie przetrwamy tu. Zmarniejemy do końca na tej kulce lodu. Możemy się recyklingować do woli, to nie ma znaczenia. To tylko dłuższa agonia Nie zgadzam się – uświadomił sobie, że wyrzuca z siebie słowa przez zaciśnięte zęby. – Nie zgadzam się – powtórzył spokojniej. – Ja rozumiem, że to jest racjonalne, że trzeba zarządzać tym, co się ma. Że nie można pozwolić ludziom na decydowanie, na wolność. Warunki skrajne to nie miejsce na demokrację. Sam na ich miejscu – machnął dłonią w stronę horyzontu, za którym gdzieś tam trwało Baise Gouyan – pewnie robiłbym tak samo. Ale nie jestem na ich miejscu. Jestem na swoim miejscu i o tej jednej rzeczy chcę zdecydować sam. Chcę wybrać, jak umrę. Całe życie tkwiłem w więzieniu, niech chociaż mój koniec będzie moja wolnością.
Naprawdę tak myślał. Dziesiątki razy obracał w głowie tę argumentację, ale po raz pierwszy powiedział ją na głos. To było w jakiś sposób oczyszczające. Zrozumiał, że nie ma żadnych wątpliwości.
– Ja chyba też chciałem umrzeć – odezwał się cicho chłopak. – Wielu uważa, że jestem szczęściarzem, ale nie jestem. Pamiętam… Mam takie wspomnienie, gdy byłem jeszcze mały. Przygotowywaliśmy model układu na zajęcia z kosmografii układu. Bardzo się starałem. Gdy pokazywałem projekt nauczycielom, wszyscy mnie chwalili. Byłem z siebie dumny. Jak mogłem nie być? Każdy dawał mi odczuć, że radzę sobie świetnie, każdy doceniał moje starania. Ojciec, gdy w końcu zobaczył model, stwierdził tylko, że skala się nie zgadza. Dopytywałem, czy mu się podoba. Miałem jeszcze nadzieję, że tak. Wszystkim się podobało, tylko jemu nie. Dlaczego? Powiedział, że skoro założenia są błędne, to to nie jest dobry projekt. To wszystko. Poczułem się, nie wiem, oszukany. Potem zacząłem być bardziej czujny, nieufny i zauważyłem, że tak jest ze wszystkim. Inni boją się powiedzieć mi, co myślą, a on potrafi tylko wymagać. Mam szesnaście lat i nie pamiętam, aby kiedykolwiek mnie pochwalił. Zawsze robię za mało, zawsze źle. „Stać cię na więcej”… Gówno prawda. Nie mogę tego znieść.
Mówił bardzo spokojnie, jakby bez emocji. Martinez widział jednak, jak zaciska i rozkurcza pięści w mimowolnym tiku nerwowym zdradzającym, że to nie spokój, lecz wyuczone skrywanie uczuć.
– Nie widzę żadnego sensu w zaspokajaniu jego oczekiwań – podjął chłopak. – Ja nie chcę być nim. Nie chcę być przewodniczącym, nie chcę być nawet oficerem w gównianym Dunpai. Nie chcę być jego synem – dodał ciszej. – Dlatego wymontowałem lokalizator. Zacząłem surfować, żeby mieć coś swojego, coś, co nie jest zaspokajaniem jego żądań i spełnianiem oczekiwań, ale on wepchnął się nawet tam. Myślałem, że jak wskoczę na najwyższy gejzer w okolicy, to inni docenią to tak samo, jak doceniali zawsze gdy ktoś się na coś takiego poważył. „Zobaczcie, Malik Tao jest w porządku. Jest jednym z nas”. Myślałem, że zadziałam na własny rachunek. Wie pan – ryzykujemy tak samo, więc jesteśmy równi. Ale dowiedziałem się, że nie jesteśmy. Dowiedziałem się, że mogę sobie ryzykować, bo w razie czego Dunpai w mgnieniu oka przyleci na ratunek i zdejmie mnie z orbity. Więc wymontowałem ten cholerny lokalizator na ich oczach i poleciałem – uśmiechnął się do tego wspomnienia. – Nie myślałem o tym, żeby się zatrzymywać, żeby wracać. Byłem wściekły, rozgoryczony. Po prostu wzbijałem się wyżej i wyżej, z fontanny na fontannę, aż nagle zawisłem tam na górze. Saturn był tuż nade mną, potężny i jasny. Horyzont Enceladusa był wygięty bardziej, niż kiedykolwiek. Nigdy tak mocno nie doświadczyłem, że to tylko mała lodowa kulka w kosmosie. A tam daleko, bardzo daleko było Słońce, takie małe, niemal nie większe, niż gwiazda, ale jednak wyraźne. To było, nie wiem… Piękne… I właśnie dlatego… nie wiem, jak to wyjaśnić… poczułem, że tam nie pasuję. Że życie w ogóle tam nie pasuje, jest obce. To nie był strach, bardziej jak instynkt, żeby wrócić do czegokolwiek, co się rozumie. Na moje szczęście, miałem jeszcze pulsówkę, więc ją odpaliłem i zacząłem spadać, ale nie tam, gdzie powinienem. No i spadłem, a resztę pan już zna – umilkł i zamyślił się, a Martinez dał mu milczeć.
– To głupie, prawda? – spytał chłopak po chwili cicho.
– Nie, to nie jest głupie – zaprzeczył mocno Martinez. Zaskoczyła go pasja w swoim głosie. – Zawsze znajdzie się jakiś idiota, który uzna, że twoje nastoletnie problemy nie są warte uwagi, że są małe, za naiwne, za młodzieńcze. Nie słuchaj takich ludzi. To kretyni, którzy nigdy nie zadzierają głowy do góry i nie patrzą na gwiazdy. Zapomnieli, że można.
Zapadła cisza. Stary i młody mężczyzna patrzyli na siebie przez przepaść dziesięcioleci doświadczenia, tak różni, a mimo to tak podobni.
– Marnujemy czas – rzekł wreszcie chłopak.
– Tak, marnujemy czas – zgodził się Martinez. Sięgnął do plecaka i wyjął kostkę przerobioną na detonator pastylki. Delikatnie odłączył jej mechanizmy od śmiercionośnego ładunku, który bez wysokowydajnego źródła energii, zdolnego do depolaryzacji pułapki izolującej zamkniętą wewnątrz antymaterię, stał się wyłącznie małym, lśniącym jak polerowane białe złoto klejnotem. Mężczyzna schował go do kieszeni wewnętrznego skafandra. Następnie zdemontował pokrywę węzła energetycznego i podłączył urządzenie do wolnego slotu.
Wskaźnik zasilania błysnął ikoną aktualizacji stanu, po czym wskazał nową wartość: sześćdziesiąt trzy procent.
Malik westchnął z ulgą, a Martinez uśmiechnął się do siebie.
– Zadziałało – stwierdził fakt. Następnie ubrał się w swój skafander próżniowy, podłączył się do kombinezonu chłopaka i przepompował doń nadmiar tlenu. Upewnił się, że jemu samemu wystarczy gazu na dojście do najbliższych gejzerów i wzlot. Na koniec założył plecak ze sprzętem i podszedł do wewnętrznych drzwi śluzy pojazdu. Odwrócił się na pożegnanie.
Chłopak przyglądał mu się uważnie, blady, z potem perlącym się nadal na gładkiej młodzieńczej twarzy, poważny. Żywy.
– Panie Martinez? Wiem, że to brzmi głupio, ale dobrej śmierci.
Mężczyzna uniósł dłoń na pożegnanie.
– Dobrego życia, Maliku Tao – odparł. „Choć to chyba brzmi jeszcze bardziej głupio”.
Odjeżdżający łazik wzbijał za sobą obłok lodowej mgły. Martinez odprowadził go wzrokiem, aż pojazd stał się jedynie drobnym punktem zbliżającym się do nieodległego horyzontu. Wówczas odwrócił się ku gejzerom i ruszył w drogę.
Dotarcie do odległych o niecałe trzy kilometry pierwszych fontann zajęło mu w niskiej grawitacji niecałe dwie godziny. Wskaźnik zasobnika tlenu zbliżał się już do czerwonych wartości. Martinez nie marnował więc czasu. Wydobył z plecaka sprzęt. Gdy zakładał na siebie uprząż, jego mózg i ciało przypominały sobie wszystkie te razy, gdy robił to dziesięciolecia temu jako dzieciak. Wówczas myślał o tym jak o zabawie, będącej czymś w rodzaju pokazania środkowego palca systemowi politycznemu Enklawy. Teraz, z perspektywy lat, rozumiał, że już wtedy była to forma ucieczki, choć mniej ostateczna niż ta, którą realizował obecnie.
Rozwinął deskę. Nanowłókna, uwolnione z pokrowca, ożyły, przybierając kształt szerokiego, spłaszczonego cygara z zagłębieniem pośrodku. W zagłębieniu tym znajdowały się zaczepy na stopy i kolana oraz uchwyty, pozwalające przyjąć stabilną, klęczącą pozycję podczas lotu wznoszącego. Martinez dał sprzętowi kilka minut niezbędnych do utwardzenia materiału, po czym wpiął się do zaczepów, złapał mocno za manetki i uruchomił interfejs silnika. Wskaźniki zabłysły ikonami inicjacji systemu na wewnętrznym wyświetlaczu wizjera, a następnie wyświetliły stan gotowości.
Największe gejzery, jak Gargantua, potrafiły wyrzucać zamarzającą wodę z prędkością bliską półtora tysiąca kilometrów na godzinę. Wstrzelenie się bezpośrednio w takie monstrum gwarantowało natychmiastową śmierć. Należało wspinać się dłuższy czas po mniejszych i wolniejszych dżetach, trzymając się ich obrzeży, gdzie gęstość cząsteczek nie była duża, by finalnie posurfować na tak wielkim gejzerze. Martinez nie potrzebował aż tyle. Nie miał zresztą wystarczająco dużo czasu.
Poczuł znajome, choć już prawie zapomniane szarpnięcie, gdy silnik odpalił, kierując go ku niewielkiej fontannie wstępnej. Uderzenie dżetu wybiło mężczyznę w górę, rzucając deską nieco na boki. Martinez utrzymał jednak balans, nabierając prędkości. Przyspieszenie wciskało go w wiązania. Ból odzywał się w zastałych stawach i mięśniach.
Software sterownika silnika wyświetlił siatkę punktów transferowych na wizjerze Martineza wskazując, w którym momencie powinien odpalić urządzenie by przeskoczyć na kolejny, wyższy i szybszy gejzer. Mężczyzna odczekał, aż niebieska ikona symbolizująca jego położenie znajdzie się w odpowiedniej lokacji. Gdy interfejs błysnął zielenią oznaczającą okienko przeskokowe, ponownie odpalił silnik. A po paru minutach znowu. I znowu.
Wskaźnik zapasu tlenu świecił się już na czerwono, lecz Martinez nie zważał na to. Wiedział, że jest już blisko i że zdąży. Prędkościomierz wskazywał osiemset kilometrów na godzinę. Potem osiemset dwadzieścia, osiemset czterdzieści, wreszcie osiemset sześćdziesiąt. Prędkość ucieczki.
Mężczyzna po raz ostatni uruchomił impuls silnika, wylatując ze strumienia cząsteczek w próżnię kosmosu. Puścił manetki, wypiął zaczepy kolanowe i wyprostował się powoli i ostrożnie.
To był ten moment, w którym miał zdetonować ładunek i zniknąć w błysku krótkiej, bezgłośnej eksplozji. Szybko i bez bólu.
Cóż, nie miał już ładunku.
Enceladus daleko pod nim był biało-błękitną, abstrakcyjną kulą. Obracając głowę Martinez mógł ogarnąć całą jego krzywiznę, lśniącą w blasku odbitego od Saturna słonecznego światła. Na tle planety księżyc wydawał się absurdalnie, nieprawdopodobnie mały. Na tle księżyca, sam mężczyzna z kolei wydawał się mniej istotny, niż pyłek. Pomijalny. „Tacy właśnie jesteśmy. Pomijalni”, pomyślał.
A jednak nie czuł się pomijalny. Zaskoczyło go to. Ledwie kilkadziesiąt lat jego własnej perspektywy, unoszącej się w majestacie ciał niebieskich liczących sobie lat miliardy. W ludzkiej optyce, były tam od zawsze i będą trwać wiecznie. A jednak nie miały sensu ani znaczenia, bo do sensu i znaczenia potrzebna jest perspektywa.
Martinez czuł, że coś miało sens i coś miało znaczenie. Nie wiedział dokładnie, co i jakie, ale wiedział, że miało. Wziął ostatni wdech, a potem wypuścił powietrze raz na zawsze. Uniósł dłonie do wizjera hełmu, zwolnił blokady i otworzył przesłonę.
Było zimno. Ale tylko przez chwilę.