Wstyd

Co się dzieje z człowiekiem rozdartym między pragnieniem zrobienia czegoś a wstydem związanym z samym tym pragnieniem? Zapewne nic dobrego, gdyż napięcie tego rodzaju nieuchronnie prowadzić musi do tragedii. Prawda?

„Prawdziwe dzieło sztuki. Powieść zabawna, elokwentna, wzruszająca – piękno w swej najczystszej postaci”. Tak głosi cytat z magazynu Elle na okładce książki Jonathana Franzena pt. Korekty. „Tragikomiczne arcydzieło o upadku rodziny w pełnych powierzchowności czasach”, zapowiada z kolei blurb.

Nie jestem pewien, czy recenzent_ka z Elle czytał_a tę samą powieść, co ja. Korekty są, owszem, ironiczne i zabawne tym rodzajem humoru, który odnajdujemy u Woody’ego Allena czy braci Cohen, jednakże dominującym wrażeniem, które pozostawiają, jest przygnębienie.

Można ze spokojem stwierdzić, że każdy z pięciorga bohaterów – matka, ojciec, dwóch synów i córka – wiedzie życie rozdarte i nieszczęśliwe. Rozdarcie dotyczy właśnie materii wstydu. Każde z nich pragnie w istocie czegoś innego niż to, co świadomie wybiera, w wyniku czego kanalizuje rosnące emocjonalne napięcie w działania prowadzące do nieszczęścia. Nie musi to być nieszczęście spektakularne; nie mówimy o wielkiej katastrofie. Chodzi raczej o małe, intymne katastrofy osobiste, w wyniku których ich życie – domek z kart wznoszony na jakimś rodzaju kłamstwa – musi w końcu się rozpaść. I tak właśnie się dzieje.

Być może człowiek w swojej wersji 1.0 musi się rozpaść, aby zbudować się na nowo w sposób bardziej spójny i wewnętrznie nieskonfliktowany. Być może osoby, którymi stajemy się w wyniku wychowania muszą przejść przez kryzys wynikający z napięć, do których prowadzi nas poczucie winy i obowiązku, aby zrekonstruować się w osoby od tego poczucia uwolnione. Być może niektórzy nie robią tego nigdy, inni zaś robią to o wiele za późno.

Bohaterom Korekt w większości się to udaje. To nuta optymizmu przeświecająca przez tragikomiczną i depresyjną w gruncie rzeczy tkankę tej powieści. Powieści ciekawej, choć toczącej się leniwie; trzymającej w napięciu, choć w zasadzie nudnej. Ta nuta optymizmu jest potrzebna. Dzięki niej Jonathanowi Franzenowi udaje się opowiedzieć historię słodko-gorzką, zaserwowaną w sosie ciepłej ironii, nie zaś cierpką diagnozę o klinicznej depresji.