Sayako stoi przy oknie. Powoli, metodycznie zakłada kombinezon. Jedna nogawka, druga, potem talia, ręce, ramiona. Zasuwa zamek na piersiach, potem dociąga wszystkie te drobne sprzączki i suwaczki, którymi upstrzony jest skafander. Koncentruje się na każdym detalu, jakby zakorzeniała się w rzeczywistości poprzez ten wykonywany z pedantyczną dokładnością rytuał. Jasne, miękkie światło gabinetu oblewa jej sylwetkę, niwelując cienie i sprawiając, że wydaje się płaska, dwuwymiarowa. Za membraną okienną pełznące tuż nad widnokręgiem słońce rozpościera z kolei długie, fioletowe cienie na grzbietach chmur, malując urzekające, toksyczne abstrakcje. Sayako stoi więc na granicy światła i zmierzchu, na jednym z biegunowych poziomów zawieszonej pięćdziesiąt kilometrów na powierzchnią piekła bańki Nowej Aleksandrii, gdzieś pośrodku pasa niemożliwie rozciągniętego zmierzchu.
Ile jest jeszcze Sayako w Sayako? Ile z niej stanowi blizna po utraconych neuronach, nowa, odbudowna Sayako? Nanocytalna rekonstrukcja spustoszonych chorobą tkanek, odtwarzająca połączenia nerwowe, lecz niewrażliwa na ból i hormony? Jeszcze 100 lat temu, po ośmiu latach nowotworu, byłaby martwa. Glejak zjadłby jej mózg, przerzuty rozłożyły ciało, skazując ją na niedostatecznie szybką i zdecydowanie zbyt bolesną śmierć. Teraz bionanotechnologia na bieżąco zabija zaatakowane chorobą fragmenty jej ciała, dobudowując symultanicznie tkankę zastępczą, odcinając ból, który w przeciwnym wypadku byłby nie do zniesienia. Jednak wraz z tym, każdego dnia znika po trosze jej stare ja, kopia niepostrzeżenie zastępuje oryginał. Sayako myśli: czy jestem tą samą osobą, co miesiąc temu? Czy to na pewno różni się aż tak bardzo od śmierci?
Znane są przypadki osób, które w wyniku terapii stały się kimś zupełnie innym. Nie są, bynajmniej, rzadkie. Czy dla rodziny nie jest to strata jakościowo tożsama ze śmiercią? Czy bliskim to nie wszystko jedno, czy umiera ciało, czy tylko osobowość?
– Mamy lekki progres. Drobny przerzut do płuc, a także trochę mniej drobny na biodro. Nic, z czym nano nie dałoby sobie rady, szczególnie przy Twoim ubezpieczeniu wojskowym – mówi lekarz. Sayako odwraca się do niego, podchodzi do wyświetlacza, który medyk rozwinął na biurku, odstawiając na bok niedopitą kawę. – Zobacz tutaj. Masz trzy nowe klastry w korze czołowej. Dość daleko od newralgicznych połączeń, co prawda, ale mogłaś zauważyć jakieś symptomy. Zauważyłaś?
Sayako kręci głową. Nie zauważyła. A może zauważyła, ale wzięła je za normę. Może są jej nową normą. Jak ocenić z wewnątrz siebie? Jak zaobserwować zmianę, skoro zachodzi ona w samym obserwatorze?
– A bliscy? Zwrócili na coś uwagę?
Sayako ponownie zaprzecza. Od lat pilnuje, by nie mieć bliskich. Nie chce być dla kogoś ważna, gdyż nie chce, by ktoś po niej płakał. Choć sama od lat już nie płacze. Ilu? Trzech, siedmiu miesięcy i dwunastu dni. Pamięta dokładnie. Dlaczego nie zapomina? Czy to dla niej ważne? Nie, myśli Sayako. To nie jest dla mnie ważne. Brak bliskich również nie jest ważny, nie w sensie emocjonalnym. Nie ma w związku z nim żadnych uczuć. Po prostu wydaje jej się to racjonalne.
– W porządku. Może to dobrze, ale będziemy obserwować – podsumowuje lekarz. – Pomyśl też o zasobach. Na razie masz jeszcze spory zapas, ale może czas pomyśleć o transferze w chmurę? Oczywiście, mowa o zasobach niekrytycznych na wypadek zaciemnienia. Wspomnienia, na przykład. Rekonstrukcje nanocytalne są, jak wiesz, nieco mniej kompaktowe, niż nasz oryginalny, biologiczny hardware, więc w końcu zrobi się tam za ciasno – pokazuje palcem na głowę Sayako.
– Nie, dzięki. Jeszcze nie.
Sayako nie zamierza przenosić się w chmurę. Nie chodzi o abonament. Stać ją. Pilot nie zarabia mało, a pilot z jej umiejętnościami to cenny asset dla każdej korporacji. Sayako po prostu woli pozostać w swojej głowie, mimo że nie ma to chyba większego znaczenia. Sentyment? Irracjonalny odruch? Jeżeli tak, to jest zadowolona, że go ma. Odczuwa na tę myśl jakby lekkie muśnięcie czegoś, co kiedyś było dla niej naturalne i powszednie. To chyba ulga. Albo przekora. Nie potrafi odróżnić.
Sayako wychodzi z budynku i staje na skraju Zewnętrznej Alei. Patrzy przed siebie na morze chmur. Zna ten widok, ogląda go niemal co dnia z kokpitu, jednak wielu mieszkańców aeropolis podziwiać go może tylko stąd, z samego skraju latającej konstrukcji. W zewnętrznych dzielnicach mogą mieszkać jedynie bogacze, jednak i tak większość budynków należy do korporacji lub administracji. Ona, jako pilot wojskowy wysokiej specjalizacji, nie należy do ubogich, jednak kwoty czynszu dalece wykraczają poza jej możliwości. Stać ją natomiast na małą kwaterę przy Main Street, z oknem na przestrzeń głównej arterii aeropolis, pełnej ruchu i życia. To już coś. Dla większości populacji jakiekolwiek rzeczywiste okno stanowi synonim luksusu.
Sayako nie chce iść do siebie. Nie wie, czego chce, ale na pewno nie pójść do domu i zamknąć się w czterech ścianach z własnymi myślami. Mogłaby albo gapić się przed siebie, albo pójść spać.
Nie jest jednak zmęczona.
Rusza zatem wzdłuż Zewnętrznej Alei, po lewej stronie mijając od czasu do czasu korytarze wiodące w głąb latającego miasta. Jej długi cień płynie obok niej po ścianach budynków w blasku wiszącego nisko słońca. Mijani przechodnie są nieliczni, odziani w korporacyjne lub rządowe garnitury, zatopieni we własnych myślach lub pogrążeni w Aurze. Nikt nie zwraca na nią uwagi, gdy idzie, idzie i idzie, tracąc powoli poczucie czasu.
Nie wiedząc dokładnie, kiedy, skręca ku wewnętrznym sekcjom aeropolis. Ludzi szybko robi się więcej. W gęstniejącym tłoku, sennie i półświadomie, Sayako dryfuje ku śródmieściu. Im dłużej idzie, tym bardziej szare stają się korytarze, tym mniejsze są mijane lokale, mniej zamożny tłum, gęstszy, ciaśniej ją obejmujący. Kobieta instynktownie uchyla się przed przechodniami, prześlizguje pomiędzy nimi jak ryba, którą widziała kiedyś na starym streamie dokumentalnym. Potem natomiast, im bliżej Main Street z jej otwartym sklepieniem, ukazującym jasną czaszę aeropolis, tym szersze na powrót stają się przejścia. Powstaje mylne wrażenie, że tłum rzednie. Lokale znów stają się większe, ich przejrzyste witryny kuszą towarami lub designerskimi wnętrzami zachęcającymi do wejścia i wydania pieniędzy na mniej lub bardziej wierne surogaty luksusu.
Sayako wybiera jeden z nich o nazwie Miejsce. Miejsce nie potrzebuje bardziej wyszukanego miana ani krzykliwego designu fasady. Wszyscy, którzy spędzą trochę czasu w Nowej Aleksandrii, wiedzą, że jest takie miejsce, do którego się chadza i że nazywa się po prostu Miejscem.
Pulsujące, blade światła. Szare, surowe ściany z ultralekkich syntetyków wizualnie bezbłędnie imitują beton, choć wrażenie to znika, gdy tylko się ich dotknie. Wydają się wówczas kruche i puste jak beza z taniego sekwencera. Sayako widziała kiedyś prawdziwy beton, na Ziemi, czuje się więc uprawniona do wydawania opinii. Wystrój wnętrza jest niedbały i prowizoryczny, meble sprawiają wrażenie starych i zniszczonych. Estetyka poza estetyką, celowo pominięta, co – paradoksalnie – tworzy własną jakość.
Ochroniarze kiwają jej nieznacznie na powitanie. Formalnie wszyscy mogą odwiedzić Miejsce. Nieformalnie ci, którzy są zbyt nowi, zbyt przypadkowi lub mało znaczący, odbijają się od nieprzyjaźnie wyglądających weteranów, dorabiających sobie na bramce, nierzadko tęskniących za adrenaliną.
Przy barze Sayako zamawia dwie wódki. Białowłosy barman z białymi jak mleko soczewkami nalewa przeźroczystego płynu do wysokich kieliszków po samą krawędź.
– Coś jeszcze? – pyta i jest to niewinne pytanie, lecz Sayako umie czytać język drgnień brwi, niemal niezauważalnych przymrużeń powiek, zapowiedzi uśmiechów. Wie, o co pyta mężczyzna. Wie też, że wystarczy równie dyskretnie potwierdzić, by sięgnął pod ladę i nie muskając nawet wzrokiem podawanych kieliszków dorzucił doń mają, pomarańczową pastylkę. Patrząc na kiwających się tu i tam tancerzy kobieta domyśla się, że wielu skorzystało już z oferty.
– Nie, to wszystko – odpowiada. Bierze wódkę, odchodzi.
Siedząc na kanapie w kącie, sączy alkohol i nie myśli o niczym. Nie lubi pić jednym haustem, wlewać w siebie palącej substancji bez smakowania. To dziwne, kiedyś wódka ją odrzucała. Teraz jedynie tak intensywne wrażenia przebijają się do jej mózgu przez nanocytalne rekonstrukcje.
Tętni beat i pulsują światła. Neurony Sayako iskrzą, impulsy elektryczne zaczynają błąkać się w plątaninie synaps. Fale dreszczy przebiegają jej po karku w rytm muzyki, a plamy światła pełgają po peryferiach pola widzenia, rozedrgane jak meduzy – kolejne ze stworzeń obejrzanych na starym przyrodniczym streamie. Doznania zaczynają rozlewać się w synestezji. Coś, czego nie było wcześniej, co przyszło dopiero z chorobą, a raczej z terapią.
– Sayako?
Sayako podnosi wzrok. Widzi mężczyznę ze szklaneczką w dłoni. Ciemny kontur, podświetlony aurą zimnego blasku.
– Cześć, Sayako – powtarza przybysz, siadając obok.
– Sayid – rozpoznaje dziewczyna. – Cześć, Sayid.
Latała z nim w oddziale dwa, trzy lata temu. Był korporacyjnym technikiem, przydzielonym do oddziału sierżanta Millera. Zapamiętała go jako bystrego, towarzyskiego i nieco idealistycznego chłopaka. Nie rozmawiali często. Benjamin Hadad. Tak się nazywał, choć i tak wszyscy nazywali go Sayidem.
Zmienił się, od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Już wówczas, po pierwszej akcji, stał się nieco inny. Przestał być żółtodziobem, stał się bardziej skryty. Choć nadal towarzyski, zaczął sprawiać wrażenie ostrożnego. Dziadek Sayako mawiał o takich ludziach, że trzymają karty przy orderach.
Teraz dziewczyna spostrzega coś jeszcze. Sayid wydaje się jej niebezpieczny. Ale może to tylko jej synapsy.
– Kopę lat – mówi Sayako, podnosząc na powitanie kieliszek.
– Prawda – zgadza się mężczyzna. Unosi swoją szklankę z ciemnym płynem. Przepijają.
– Nadal latasz?
– Nic innego tak dobrze mi nie wychodzi – kobieta wzrusza ramionami.
– Desantowce? Z Millerem i resztą?
– Desantowce, ale bez Millera. Sierżant odszedł rok temu.
Włoski na karku Sayako unoszą się wraz z ciarkami, które przebiegają wzdłuż jej kręgosłupa w rytm muzyki. Światła zdają się mieszać z dźwiękami. Dziwnie jest czuć narkotyczne wrażenia, pozostając jednocześnie świadomą i skupioną.
– Emerytura? Za młody był jeszcze, no nie? – drąży Sayid.
Kobieta kręci głową.
– Nie wiadomo. Po prostu odszedł. Cholera wie, dokąd. Pamiętasz, jaki był. Nie zwierzał się – odpowiada. – Chcesz rozmawiać o Millerze? Lepiej powiedz, co u ciebie – Sayako zmienia temat. Odpowiedź mężczyzny średnio ją interesuje, jednak odkrywa, że potrzebuje obecności innej osoby. Chce podążyć za tą potrzebą.
– Uciekłem z korporacji – odpowiada Sayid. – Pracuję teraz dla niezależnej placówki badawczej. Dalekie peryferia, mało ludzi, dużo wyzwań. Podoba mi się.
– Zatem co robisz w mieście?
– Interesy – odpowiada, uśmiechając się nieznacznie. Jego uśmiech wydaje się jej intrygujący. W zasadzie nie jest przystojny, przebiega jej przez głowę, choć zaczyna odczuwać, że jej ciało jest innego zdania.
– Interesy… – powtarza za nim powoli, smakując głoski. – Sayid? Postaw mi więcej wódki, okej?
Mężczyzna przynosi alkohol. Rozmowa toczy się przyjemnie płynnie i leniwie. Wódka rozlewa się po ciele Sayako. Jej synapsy zaczynają pulsować w ciasnym splocie z otoczeniem.
– A zatem nie jesteś już tym pełnym idei chłopcem – rzuca w końcu prowokacyjnie.
Hadad parka śmiechem. Brzmi w nim cień goryczy, jednak dominuje szczera wesołość.
– Pieprz się, Sayako – odpowiada.
– Wolałabym ciebie – odbija kobieta. Sayid na moment zastyga, patrząc na nią uważnie, jednak waha się tylko chwilę. Następnie nachyla się ku niej i całuje. Smakuje metalem i rumem. Sayako odrywa się od niego, jednym haustem dopija alkohol, po czym bierze mężczyznę za rękę i ciągnie na parkiet. Tańczą, to splatając się ze sobą, to odrywając, coraz wolniej i coraz ciaśniej. Spowija ich zapach mieszającego się potu.
Potem wychodzą. Idą do niej, biegną prawie, przeciskając się pomiędzy ludźmi. Wpadają do mieszkania, zdzierają z siebie ubrania i kochają ekstatycznie i pijacko. W pewnej chwili Sayako ześlizguje się z Sayida, prowadzi jego dłoń i wpycha w siebie, pokazując kilkoma gwałtownymi ruchami, co robić. Hadad łapie szybko, szarpie, s Sayako czuje rozrywające ją fale wrażeń. Mocno. Bardzo mocno, tak, jak obecnie chce i lubi. Krzyczy, potem znowu. Potem siada znów na nim i porusza się gwałtownie, aż oboje szczytują.
Budzi ją cichy zgrzyt rozsuwanych żaluzji. Smugi światła wpadają do pomieszczenia, najpierw cieniuteńkie, potem coraz szersze. Wydobywają z mroku wnętrze kwatery. Sayako obserwuje to spod półprzymkniętych powiek.
Odwraca się, gdy z aneksu kuchennego dobiega cichy syk kawiarki. Said stoi przy blacie. Gdy automat kończy program, nalewa kawę do dwóch kubków. Potem sięga do lodówki, wyciąga paczuszkę rafinowanej rzęsy i wrzuca do sekwencera. Maszyna przystępuje do przygotowania posiłku, a Said podchodzi do całkowicie odsłoniętego już okna. Patrzy na zewnętrz. Z piętra, na którym znajduje się jej lokum, ma znakomity widok. Jest już ubrany, ale nie wyszedł – odnotowuje Sayako.
Sekwencer kończy pracę i obwieszcza to cichym piknięciem. Said odwraca się i napotyka jej wzrok. Uśmiecha się nieznacznie.
– Nie śpisz.
– Nie śpię – potwierdza Sayako, siadając na łóżku. – Nie poszedłeś.
Mężczyzna wyjmuje danie z sekwencera, nakłada na uszykowane wcześniej talerze. Najwyraźniej zdążył się już zorientować w układzie aneksu kuchennego na tyle cicho, by jej nie obudzić. Jej mózg zauważa takie szczegóły.
– Miałem pójść? – pyta Said.
Sayako odnajduje na podłodze swoją zmiętą odzież i wygrzebuje z niej bieliznę. Zakłada majtki i podkoszulkę, nie dbając za bardzo o szukanie świeżych.
– Nie wiem. Nie myślałam o tym – odpowiada. Podchodzi do aneksu kuchennego i siada na jedynym stołku barowym, wysokim i chybotliwym. Said nie wygląda na zrażonego. Podsuwa jej talerz ze śniadaniem, bierze swój do ręki i zaczyna jeść. Sayako również.
– Dobre – mruczy po chwili. – Co to?
– Szakszuka.
– Mój sekwencer to potrafi?
– Nie potrafi.
Sayako unosi brew, a Said uśmiecha się szeroko, nie przestając przeżuwać.
– Jaki byłby ze mnie technik, gdybym nie umiał sobie poradzić z przeprogramowaniem sekwencera, no nie? – odpowiada.
Sayako odpowiada nieznacznym uśmiechem. Nie mówi nic więcej. Je. Śniadanie naprawdę jest smaczne i mocno przyprawione. Aż dziw, że da się imitować tyle konsystencji i smaków, mając do dyspozycji wyłącznie standardowy rafinat wenusjańskiej rzęsy.
Mężczyzna również nic nie mówi. Je ze spokojem, potem popija posiłek kawą. Ona robi to samo. Z ulicy dobiega ich zwyczajny gwar śródmieścia, które musiało się zbudzić już kilka godzin temu. Nie słyszała tego. Rolety izolują nie tylko przed światłem, lecz również hałasem.
– Ty też mocno się zmieniłaś od czasu, gdy z wami latałem – mówi po długiej chwili ciszy Said, jakby podejmował jakiś przerwany przed chwilą wątek.
– Może po prostu za mało mnie poznałeś – odpowiada. – Wtedy nie wylądowaliśmy w łóżku, a teraz tak.
– No tak… – odpowiada, jednak nie wygląda na zbitego z tropu. – Ale to nie to. Mam wrażenie… – milknie, jakby szukał słów. Potem wskazuje palcem na jej głowę. – Miałem wrażenie, jakby cię tam w ogóle nie było.
Sayako podnosi na niego wzrok znad kubka kawy. Jej mózg odnotowuje skok tętna, choć myśli pozostają spokojne. „To narkotyki, wódka, chandra, cokolwiek”, chce powiedzieć. To pomarańczowa pastylka, zręcznie dodana do wódki przez barmana. Ale, ku swemu zaskoczeniu, mówi coś zupełnie innego.
– Mam raka, Said. Glejak. Od ośmiu lat. Jestem na terapii nanocytalnej. Wciąż żyję i czuję się dobrze, ale osiem lat to dużo. Ten mózg – wskazuje palcem na swoją głowę – nie jest już tak do końca ludzki. Prawdę mówiąc, nie wiem, ile jest jeszcze mnie we mnie. Czasami czuję się, jakbym oglądała film o Sayako, zamiast być Sayako.
Zapada milczenie. Said przygląda jej się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jest w jego spojrzeniu coś z troski, ale też coś jeszcze, jakiś nie do końca określony błysk. Jej nie do końca ludzki mózg odnotowuje takie detale. W końcu mężczyzna wyciąga dłoń i ściera coś z jej policzka.
– Nie płacz – mówi, a ona spogląda zaskoczona na jego dłoń.
– Ja płaczę? – dziwi się. – O cholera. To… to ciekawe.
„To ciekawe, bo nic nie czuję”, dopowiada sobie w myślach Sayako. Pociera twarz i patrzy na kropelki wilgoci, a potem unosi je do ust i zlizuje. Musi to wyglądać dziwacznie, ale zupełnie jej to nie obchodzi. Oddzielona od niej nieświadomie ciecz jest słona. Słona. „Jak łzy”, myśli dziewczyna. Jak łzy, wyciśnięte z ciała, które jest nią, ale zarazem jest jakby zupełnie obok, jakby psychofizyczny splot poluzował się na tyle, by jedna i druga składowa płynęły przez czasoprzestrzeń nie razem, a równolegle.
– Idź już – mówi Sayako, nie odrywając wzroku od dłoni i czując teraz dopiero, jak wciąga ją jakieś duszące uczucie w piersi.
– Sayako…
– Jest dobrze, Said – odpowiada kobieta i chyba nawet uśmiecha się nieznacznie. – Ale idź już.
Said wstaje i rusza do drzwi, jednak po chwili cofa się o krok.
– Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
– Myślę, że to była przygoda na jedną noc.
– Mimo wszystko, taką mam nadzieję – odpowiada mężczyzna, po czym kładzie na skraju łóżka plastikową płytkę z nadrukiem.
– Co to? – pyta Sayako.
– Wizytówka. Taka tradycyjna, w starym stylu. Masz tam namiary na mnie. Pracuję teraz z ludźmi, którzy mogliby ci pomóc.
Sayako wlepia wzrok w plastik.
– Ludźmi, którzy mogliby mi pomóc – powtarza. – Czyli z kim?
Said uśmiecha się szeroko. W zasadzie nie jest przystojny, zauważa Sayako. W zasadzie.
– Trzymaj się, Sayako – odpowiada mężczyzna i wychodzi.
Ona tymczasem wstaje z kuchennego stołka i podchodzi do okna. Ulica tętni życiem. Dziesiątki mieszkańców przemykają w obie strony, goniąc za swoimi sprawami. Inni przysiadają w ciasnych ogródkach śródmiejskich lokali. Jeszcze inni po prostu spacerują, ciesząc się otwartym niebem nad głowami. Said wychodzi z klatki schodowej jej segmentu i wkracza w ten tłum, a ona patrzy za nim w dół i długo śledzi jego przesłanianą kolejnymi przechodniami sylwetkę. W końcu zupełnie traci go z oczu.
Podchodzi do łóżka i unosi wizytówkę. Przygląda jej się bardzo długo. Następnie gniecie plastik w garści i wyrzuca do kosza.
Rękaw łącznika biegnie do Odonaty podwieszonej w doku na klamrach. Lekki kadłub desantowca łączy się w ten sposób z portem lotniczym, ulokowanym w podbrzuszu Nowej Aleksandrii. Każde aeropolis posiada takie instalacje w dolnej części konstrukcji. Lekkie wielowirnikowce, większe półsterowce i pełnowymiarowe, towarowe zeppeliny dokują do wiszących platform. Ich kadłuby łączą się z habitatami półprzejrzystymi pępowinami z nanopłócien i poliplastyny. Pod nimi rozpościera się morze skłębionych, toksycznych chmur, sunących majestatycznie i cicho wzdłuż podniebnych, wenusjańskich prądów. Ci, którzy kroczą nimi po raz pierwszy, czują zazwyczaj albo zachwyt, albo panikę. Nierzadko jedno i drugie na raz.
Sayako nie czuje niczego. Szła pępowiną już tyle razy, że nie jest w stanie zliczyć. Dociera do pojazdu, otwiera kadłub, wchodzi do środka i kieruje się do kokpitu. Metodycznie wpina się w uprząż wyuczonymi, pewnymi ruchami.
W pewnej chwili orientuje się, że coś jest nie tak. Podnosi wzrok i nie dostrzega kokpitu. Nie dostrzega też doku.
Stoi na plaży. Czuje na twarzy podmuch wiatru i jakiś zapach. Wilgotną woń, kojarzącą się z domem. Tak właśnie myśli: domem. Odwraca się i dostrzega ojca oraz dziewczynkę. Dziewczynka ma ciemne włosy i duże, czarne oczy. Jak Sayako.
Kobieta czuje, że powinna wiedzieć, kim jest to dziecko. Jest pewna, że je zna, że spędziły razem dużo czasu, że łączy je jakaś więź. W jej głowie jest jednak pustka. Nie ma pojęcia, kto to jest.
– Hej, Sayako! – woła dziewczynka i macha jej na powitanie. – Przywiozłaś mi coś?
Sayako kręci powoli głową. Czuje jakiś ciężar w piersi i narastającą panikę.
– Szkoda – mówi dziewczynka i uśmiecha się nieśmiało. – Nie szkodzi. Chodź, pójdziemy do mamy. Już czeka.
Ojciec uśmiecha się również tym nieobecnym uśmiechem, który u niego zapamiętała. Odwraca się, a wraz z nim dziewczynka. Ruszają w przed siebie. Sayako próbuje pójść za nimi, ale jej stopy zapadają się głęboko w piasek. Próbuje zawołać, aby zaczekali, ale słowa więzną jej w gardle.
Wówczas się budzi.
Leży w skłębionej pościeli i oddycha głęboko, próbując się uspokoić. Nie wie, co ją tak przeraziło. Realizm sceny? Utrata ciągłości własnego trwania? Kiedy zasnęła? Czy w ogóle poszła do doków? Który to dzień? To wszystko jest ważne, jednak nie o to chodzi. Z każdą chwilą wracają wspomnienia, płaty snu odlepiają się od jej umysłu i topnieją, pozostawiając jako taką przejrzystość. Powraca poczucie własnego położenia w kontinuum. Nie powraca jednak spokój.
To dziecko? Co to za dziecko?
Kobieta uruchamia swoją aurę i otwiera archiwum obrazów. Sięga do dawno nieprzeglądanych zasobów, do zdjęć rodzinnych, jeszcze z Ziemi. Nie musi szukać długo. Znajduje pierwsze, drugie, a potem wiele zdjęć. Ona i dziewczynka przy stole. Ona i dziewczynka przed centrum dla przesiedleńców. Ona i dziewczynka na tle zalanego Tokio.
Na jednym ze zdjęć dziewczynka, z podbitym okiem i sińcem na twarzy, prezentuje do obiektywu dziurę w uzębieniu po utraconej mlecznej jedynce. Podpis mówi: „Pierwsza bójka mojej małej siostry”.
Sayako wyłącza aurę i gapi się w ciemność. Ponownie czuje przypływ paniki. Zapomniałam o własnej siostrze, myśli. Czego jeszcze nie pamiętam?
Ile jest jeszcze Sayako w Sayako?
Wówczas przypomina sobie o czymś. Zapala światło, podchodzi do kosza na śmieci i zaczyna w nim grzebać. Po chwili znajduje to, czego szukała. Kawałek zgniecionego plastiku. Wyrzuconą kilka dni temu wizytówkę Sayida. Rozkłada ją i patrzy na wypisane dane kontaktowe. Patrzy na nie długo. Bardzo długo.
„Ile jest jeszcze Sayako w Sayako?”, pyta się w duchu dziewczyna. Następnie ponownie uruchamia aurę i wprowadza numer.