1–2 listopada 2021
Jest drugi listopada. Wczoraj wykonaliśmy bardzo długie zejście z Phortse Tenga do Phakding. Właściwie było to podejście oraz zejście, ponieważ nasz punkt startowy leżał nad rzeką Dudh Koshi. Najpierw więc musieliśmy wdrapać się do Mongla, stamtąd dotrzeć do miasteczka Szerpów – Khumjung (gdzie obejrzeliśmy szkołę założoną przez Mallory’ego), następnie przejść do Namche, a na koniec ruszyć stromo w dół, trasą do Lukli, którą wcześniej podchodziliśmy.
Refleksja: wchodząc do góry tym samym szlakiem, byliśmy w pełni sił, ale także mocno obciążeni stresem. Czy damy radę? Czy dopadnie nas choroba wysokościowa? Czy nikt nie skręci kostki, nie dozna kontuzji? Czy jeśli dojdzie do jakiejś sytuacji skrajnej, to organizator stanie na wysokości zadania?
Schodząc, byliśmy co prawda wykończeni, ale wyluzowani. Już wszystko było jasne, przygoda dobiegała końca. W zasadzie daliśmy radę, choć stu procent planu nie wykonał chyba nikt. Lekkie symptomy choroby wysokościowej były momentami dotkliwe, ale nikt – całe szczęście – nie doświadczył objawów ostrych. Tylko jedna osoba, E., musiała zostać zabrana do Kathmandu helikopterem. Przed odlotem, pilot zabrał ją do kotła Everestu, aby chociaż w ten sposób mogła podziwiać górę. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.
Zatem, idąc w obie strony, doświadczyliśmy tych samych pejzaży, ale z zupełnie innym bagażem emocjonalnym.
Dziś maszerujemy nieśpiesznie z Phakding do Lukli. I znów refleksja: idąc w górę i oglądając architekturę tej stosunkowo nizinnej części Himalajów, obserwując kulturę i mieszkańców, mieliśmy wrażenie surowości, ubóstwa, prostoty. Schodząc teraz w przeciwną stronę, postrzegamy te okolice jako cywilizowane, zorganizowane i dostatnie. Ludne. Po uliczkach biegają dzieci, z izb mijanych domów dobiega muzyka, co i rusz zachęcają nas szyldami lokale, gospody, kafejki. W przestrzeni publicznej gromadzą się ludzie. Toczy się życie.
Tego nie ma wyżej. Na większych wysokościach coraz mniejsze i mniejsze osady zdają się puste i wymarłe. Włochate jaki snują się leniwie między zagrodami, podzwaniając zawieszonymi i szyi dzwoneczkami. Ludzie chowają się przed chłodem w niemal równie chłodnych izbach. Wąskie szlaki i trakty w większości są całkowicie opustoszałe. Czasami ma się wrażenie, jakby zamieszkiwały je wyłącznie duchy.
Docieramy w końcu do Lukli. To prawdziwa metropolia na tle okolicznych skromnych osad. Główna ulica pełna jest sklepów, kramów, lokali. Przemierzamy ją nieśpiesznie, bez napięcia. Wreszcie osiągamy końcową stację naszej wyprawy, czyli położoną nad samym lotniskiem Himalaya Lodge. Tam czeka na nas ostatni nocleg w górach. Nim jednak nastanie wieczór, nim nadejdzie czas rozliczeń z tragarzami, czas pożegnań, udajemy się z A. oraz częścią grupy do mijanego po drodze Irish Pubu. Tam raczymy się rumem Kukuri. Potem, z powrotem w Himalaya Lodge, nadal raczymy się rumem Kukuri. Czekamy na kolację. Czekamy na poranny lot. Nastroje panują już jednoznacznie wylotowe.
Dwa tygodnie temu chcieliśmy już jak najszybciej być w Lukli.
Obecnie myślimy już tylko o tym, aby wrócić do Kathmandu.
3–4 listopada 2021
W Kathmandu doskwiera mi przede wszystkim nuda.
Powróciliśmy z gór – krainy trwania i bezruchu, gdzie nakładają się na siebie kolejne poziomy ciszy – do metropolii z dziewiętnastoma tysiącami osób na kilometr kwadratowy, gdzie zgiełk jest wielowarstwowy, dobiega ze wszystkich kierunków, z bliska i z daleka, z wnętrz budynków i z plątaniny ulic. A mimo to – nuda, poczucie uwięzienia i zawieszenia w hotelu, w oczekiwaniu na wylot.
Wylot zależy, niestety, od negatywnego testu PCR na obecność koronawirusa. Wczoraj do hotelowego lobby przyjechał sanitariusz z zaprzyjaźnionego szpitala, pobrał wszystkim wymazy i zabrał próbki na badanie. Oczekujemy na wyniki, które mogą przyjść lada moment.
Aby jednak nie oczekiwać biernie, udajemy się na wycieczki krajoznawcze. Najpierw jedziemy do usadowionej na wzgórzu Świątyni Małp, w której najwięcej było ludzi, nieco mniej – psów, a w ostatniej kolejności rezusów. Na końcu odwiedzamy największą w Nepalu stupę – buddyjską świątynię. Pomiędzy tymi atrakcjami natomiast trafiamy do Bhaktapuru i jest to zdecydowanie najciekawsze dla mnie miejsce.
Bhaktapur to historyczne miasto, obecnie oblane przez żywioł Kathmandu, które datuje się na VIII wiek. Do około XII wieku było ono stolicą Nepalu. Te wszystkie stulecia są w architekturze, zaułkach i budynkach Bhaktapuru doskonale widoczne, ale, co ciekawe, historyczne miasto nie stanowi wypreparowanego z wielkomiejskiej tkanki zabytku. Jest wciąż w użyciu. W pamiętających wczesne średniowiecze murach, wielokrotnie zapewne naprawianych i łatanych, wciąż toczy się życie. Są zwyczajnie eksploatowane, a pomiędzy nimi powstają i niszczeją nowe fragmenty zabudowy. Mieszkania i mieszkanka sąsiadują ze świątyniami, kramami, kafejkami i lokalami użytkowymi.
Trafiamy akurat na świąteczny targ. Są występy, pokazy oraz prawdziwe tłumy osób. Panuje ożywienie i gwar festiwalu, chaos, który różni się jednak od tego, którego doświadczamy w „naszej” dzielnicy Kathmandu, w Thamel. To chaos bardziej organiczny, ludzki, żywy. Chaos głosów, twarzy i ciał, zgiełk zabawy i załatwianych sprawunków. Można wtopić się w tłum, między przekupniów, turystów, dzieciarnię i płynąć z tym prądem w rytm klaksonów motorynek. Można przycupnąć gdzieś na stopniach świątyni i patrzeć na przepływającą przed oczami kolorową zmienność. To taka Azja, jak w National Geographic – kolorowa, rozkrzyczana i egzotyczna, ale zarazem przyjazna, patrząca na Europejczyka z ciepłym, aczkolwiek lekko drwiącym zaciekawieniem.
Do takiego chaosu, jak w Bhaktapur, mógłbym się przyzwyczaić. Ten ze współczesnego Kathmandu jest jednak trudny do przyjęcia. Te tysiące motorów i aut jeżdżących we wszystkich kierunkach, harmider klaksonów, pustostany i na wpół zrujnowane budynki, obrośnięte nową zabudową, oplecione szaleńczą pajęczyną kabli elektrycznych. Śmieci, śmieci, śmieci. Krowy pasące się na śmieciach. Przysypiające gdzie bądź, brudne psy. Piesi, stragany, nawoływania.
Chaos, chaos, chaos. Przeludniona Azja.