W Himalaje i z powrotem, część IV

28 października 2021

Jesteśmy w lodży na wysokości 4800 metrów n.p.m. Bagaże pozostawiliśmy w rozgrzanych jeszcze światłem dnia pokojach, sami zaś tłoczymy się w głównej izbie i słuchamy The Eagles, Boba Marleya i Dirty Heads. Rozmawiamy przez WhatsAppa, komunikujemy się ze światem, mimo że do naszej obecnej lokacji można dostać się jedynie pieszo, konno lub helikopterem. W izbie przytulnie, piecyk promieniuje ciepłem ze spalanych odchodów jaka. To, swoją drogą, ciekawe, jak kaloryczne musi być gówno tego masywnego, spokojnego włochacza.

Oprócz nas w lodży w Dzongli (bo tak nazywa się osada, do której dotarliśmy dziś z Gorak Shep) jest grupka Czechów, samotnie wędrująca para Polaków oraz nasi nepalscy towarzysze.

Jutro czeka nas przeprawa przez przełęcz Cho La. Będzie to wyzwanie, bowiem będziemy musieli wspiąć się na wysokość 5420 metrów n.p.m. i przebyć lodowiec. Najwyższy punkt będzie wyżej, niż wczorajszy Everest Base Camp. Dziś jednak było spokojnie i relaksująco. Niemal cały dzień schodziliśmy. Od Gorak Shep było dość stromo, w okolicach Lobuche zrobiło się łagodniej, potem zaś wędrowaliśmy malowniczym, pięknie eksponowanym trawiastym trawersem. Widoki były bajeczne: jezioro, lodowiec, wypłaszczenie pełne wielkich głazów narzutowych oraz majestatyczne ściany, wspinające się ku niebosiężnym szczytom. Każdy kadr nadawałby się do National Geographic. Malowniczość tutejszych pejzaży wpada w nadmiar.

Nad kontuarem bufetu wiszą portrety Dalajlamy i innych lamów. Pod blatem, w przeszklonych gablotach, czekają na nabywców Sprite, Coca-cola, marsy i snickersy. Izbę rozświetlają ledowe lampki, zasilane wyłącznie energią słoneczną.

Jesteśmy wszyscy nieco śmierdzący, nieco zarośnięci, poważnie zmęczeni, a niektórzy – przeziębieni. Ten i ów przysypia, okryty puchówką. Inni uśmiechają się niewyraźnie, choć szczerze. Jeszcze inni bujają nieznacznie w takt muzyki.

W izbie ciągle jeszcze jest ciepło. Rozgrzane pokoje już się powoli wychładzają. Późnym wieczorem będzie w nich zimno, jak na zewnątrz. No, prawie.

Czekamy na kolację. Będę zajadał momo.

29 października 2021

Hi dnia – schodząc z przełęczy Cho La spotykamy dwóch nepalskich rowerzystów, taszczących swe rowery pod górę…

Ale – po kolei.

Wyruszyliśmy rano ze spokojnej, rozgrzewanej porannym blaskiem Dzongli. Słońce wspinało się za naszymi plecami na niebo, wychylając się coraz bardziej zza strzelistych, himalajskich grani. Jeziorko, które poprzedniego dnia połyskiwało wodnymi refleksami, było zamarznięte. Przyleciało stadko ptaków przypominających bażanty, które, po wylądowaniu, z głośnym pokrzykiwaniem biegało między ostańcami.

Ruszyliśmy zatem, jak już wspomniałem, ku przełęczy Cho La. Niemal od razu zrobiło się stromo, potem bardzo stromo, aż w końcu dotarliśmy do jęzora lodowca. To, co zawiera się w jednym zdaniu, w istocie zajęło nam około trzech godzin. Założyliśmy raki i raczki, po czym zaczęliśmy brnąć ku przełęczy, widocznej wówczas już wyraźnie przed nami. Szło nam dość sprawnie, na samym końcu podejścia czekało nas natomiast drobne wyzwanie w formie mini wspinaczki. Naturalnie, bardzo prostej, jednak stanowiącej pewną atrakcję. U celu mogliśmy z jednej strony podziwiać region, który właśnie opuszczaliśmy, po drugiej zaś rzucić pierwsze spojrzenie na ten, w który dopiero wkraczaliśmy. Lakpa odprawił krótką modlitwę, w której mu towarzyszyliśmy, po czym ruszyliśmy w drogę w dół.

Tak oto docieramy do spotkania z rowerzystami, którzy za cel postanowili sobie przebyć w taki sposób trzy wysokie przełęcze. Nie mamy pojęcia, dlaczego to robią i czy w ogóle są w stanie zjeżdżać rowerem po lodowcu lub morenie, nie mniej, skoro Andrzej Bargiel może na nartach, to dlaczego oni nie mogą na rowerze? A że bez sensu? Cóż, kto powiedział, że wszystko w życiu musi mieć sens?

– Widziałeś już kiedyś coś takiego? – pytamy Mingmę, otwierającego nasz szyk.

– Nie, nigdy! – odpowiada Szerpa, uśmiechając się swym szerokim, buddyjskim uśmiechem.

Zejście jest pierońsko długie i nużące. Na końcu drogi czeka na nas Tashi Friendship Lodge, spore schronisko, przy którym można nawet wziąć ciepły prysznic. Tashi przycupnęła u stóp zbocza, na skraju usadowionej nad strumieniem wioski. Nieopodal budynku strumień rozlewa się w szeroką, płytką rzeczkę, szemrzącą radośnie między rozrzuconymi w jej nurcie kamieniami. Moczę sobie w niej zmęczone stopy. Jest fantastycznie lodowata. Robię trzy sesje po dwadzieścia sekund. W przerwach suszę stopy w silnym, popołudniowym słońcu.

Potem, gdy siedzimy już w izbie i zajadamy posiłek, w grupie trwają debaty, co zrobić dalej. Ze względu na opóźniony przylot musimy wyciąć coś z programu marszruty. Nie wszyscy są skłonni to zaakceptować, chcą połączyć opcje fakultatywne, skompresować plany z kolejnych dni tak, aby zobaczyć wszystko w krótszym czasie. Średnio się to przekłada na ogólne siły całego zespołu. Coraz więcej osób zmaga się z problemami zdrowotnymi. Ja mam tylko katar, co sytuuje mnie wśród tych bardziej zdrowych uczestników wyprawy. Niektórzy czują się naprawdę kiepsko. W ruch idą antybiotyki i inne specyfiki z wziętych w drogę apteczek.

Jutro czeka nas przejście do wioski Gokyo, wciśniętej między morenę boczną lodowca Ngozumba a jezioro Gokyo. Nad wioską góruje szczyt Gokyo Ri, na który chciałbym wejść z grupą fakultatywną. Bez balastu, tylko termos z ciepłą herbatą i awaryjna puchówka. Czy to się uda? Zobaczymy.

30-31 października 2021

Wczoraj nic nie zanotowałem, bo zmogło mnie przeziębienie. Już od rana czułem narastający ból gardła i dokuczał mi utrzymujący się katar. Liczyłem jednak na to, że dolegliwości przejdą mi w trakcie dnia. Niestety, gdy tylko ruszyliśmy w drogę z Tashi Friendship Lodge do Gokyo, poczułem, że z kondycją jest bardzo kiepsko. Szybko okazało się też, że krótki dystans, który mieliśmy do przebycia, wcale nie oznaczał łatwej drogi, jak pochopnie założyłem.

Najpierw musieliśmy wspiąć się na morenę boczną Ngozumby od strony wschodniej. Następnie trzeba było zejść z krawędzi moreny na lodowiec, co było niełatwe i trochę niebezpieczne ze względu na możliwe osunięcia kamieni. Potem musieliśmy wędrować niezwykłym, księżycowym, aczkolwiek mocno upierdliwym terenem na przeciwległy brzeg, by wreszcie wspiąć się na krawędź zachodnią i dopiero wówczas zejść z moreny bocznej do Gokyo. Niby wszystko to było oczywiste już wcześniej, ale poziom trudności stał się jasny dopiero w trakcie wędrówki.

A może po prostu ja byłem tak słaby.

Gdy wreszcie dotarliśmy do miejsca noclegu, byłem zmuszony odstąpić od planów wejścia na Gokyo Ri. Ciężko mi było się z tym pogodzić, jednak było dla mniej jasne, że nawet, jeśli dam radę wejść na szczyt, będzie to okupione zdrowiem i – być może – jeszcze gorszą kondycją w następnych dniach. Wypiłem więc Aspirynę, zaległem w pokoju i przespałem jak zabity kilka popołudniowych godzin. Poczułem się nieco lepiej – na tyle, by z apetytem zjeść kolację. Po nie jednak natychmiast poszedłem spać na noc. Ta natomiast była ciężka, bo wciąż byliśmy jeszcze relatywnie wysoko, co dodatkowo utrudniało oddychanie, zaś przesuszone śluzówki bolały, jak poranione. Budziłem się więc często, smarkałem, chodziłem do łazienki, aby się wycharczeć… Nie było lekko.

Dziś, od samego rana, ruszamy w dół, ku Phortse Tenga, położonej już nisko w dolinach. Nisko, czyli poniżej 4000 metrów n.p.m. Wędrujemy przepięknym, majestatycznym trawersem szerokiej doliny. Na przeciwległych zboczach widzimy nitki ścieżyn i dróg podobnych do tych, którymi sami kroczymy. Tu i tam, na mniejszych lub większych półkach i wypłaszczeniach, widzimy ludzkie siedziby: wioski, obejścia, pastwiska, zagrody. Pojedyncza chatynka lub grupa domostw. Wygrodzone ogródki, pasące się jaki… Życie wciska się wszędzie, gdzie tylko się da.

Podczas jednego z postojów, w sali jadalnej niezamieszkałej chwilowo przez turystów lodży, kupuję sobie herbatę cytrynową i ciastka. Gdy Szerpka znika w kuchni, by przyrządzić mi napar, podchodzi do mnie mała dziewczynka. Zajada coś w rodzaju domowej roboty chipsów i przygląda mi się wielkimi, czarnymi oczami. Druga dziewczynka, starsza, najprawdopodobniej siostra, siedzi przy stole i odrabia lekcje. Uśmiecham się do małej, pokazuję na chipsy i mówię „mniam, mniam”, masując się po brzuchu.

– Why are you saying „miau miau” to her? – pyta starsza, odrywając spojrzenie od zeszytu.

– Not „miau miau”, „Mniam”. I mean, that it tastes good – wyjaśniam.

– Oh, I see – odpowiada młoda Szerpka. Nie wygląda na usatysfakcjonowaną moim wytłumaczeniem, ale nie drąży tematu. Wraca do odrabiania lekcji.

Nachodzi mnie refleksja, że to jest właśnie podstawowa umiejętność otwierająca drogę do awansu społecznego w Nepalu na wysokości 4000 metrów n.p.m. Znajomość angielskiego…