24 października 2021
Miał być to dzień odpoczynkowy, ale chyba trochę nie wyszło, gdyż po przejściu do Pengboche – krótkim i raczej rekreacyjnym – oraz zakwaterowaniu się w lodży wyruszyliśmy z grupą chętnych do Ama Dablam Base Camp. Nasz cel znajdował się na wysokości ok. 4600 metrów n.p.m. Baza była dość ludna. W niecce u stóp właściwego podejścia na ten majestatyczny i malowniczy himalajski szczyt przycupnęło kilkadziesiąt żółtych namiotów. Ich rzędy otaczały większe, częściowo przejrzyste mesy niczym pierścienie Saturna. Widząc ten obraz po raz pierwszy pomyślałem sobie, że podobnie wyglądałaby zapewne baza na Marsie, z tą różnicą, że tam pomiędzy namiotami nie przechadzałyby się jaki. Bo były tam jaki – niewysokie, sięgające mi może do piersi, ale masywne i kudłate. Stąpały leniwie na szeroko rozstawionych nogach i podzwaniały przytroczonymi do szyj dzwonkami. Szerpowie używają tych zwierząt dopiero od około 3,5 tysiąca metrów n.p.m. Niżej hoduje się raczej dzubke, mieszańce jaków z innymi odmianami bydła, mniejsze, krótkowłose i bardziej łagodne w obyciu. Nie wiem co prawda, jak ugryźć tę wiedzę z biologicznego punktu widzenia, gdyż o ile się orientuję, mieszańce dwóch gatunków są bezpłodne. Sądzę, że jakieś informacje pozostały tu lost in translation.
Zapisuję sobie nazwy potraw, dopóki pamiętam. Tradycyjnym i najpowszechniejszym daniem jest tu dalbat, czyli patera ryżu, zupy z soczewicy i kolendry, smażonych na ostro warzyw (głównie ziemniaków, cebuli i zielonego chilli), surówki oraz pikantnych kiszonek. Rushti to placek z ziemniaka, ryżu, jak oraz najprawdopodobniej mąki, smażony i podawany z sadzonym jajem na wierzchu. Momo to pierożki przypominające gyoza, podawane bądź w wersji wege, bądź (dla turystów) z kurczakiem, z miseczką pikantnego dipu. Chowmein to z kolei smażony makaron z warzywami.
Jutro czeka nas marsz do Dingboche, wioski położonej na wysokości 4400 metrów n.p.m. Będzie to najwyższy z dotychczasowych noclegów. Martwimy się trochę o zdrowie, choć na razie nikomu chyba nic nie dolega.
25 października 2021
Mleko naka jest słodkawe. Bo musicie wiedzieć, że jak to pan. Pani jakowa to nak. Nak ma nieco krótsze rogi i jest mniej masywna, niż samiec, choć to ostatnie podlega, w mojej opinii, dyskusji.
Nie chcecie więc pić mleka jaka.
Dzięki obecności Lakpy, naszego przewodnika, Szerpowie pozwalają nam przeniknąć nieco dalej w głąb swojej kultury, niż zwykłym grupom turystów. Tak też się dzieje w gongpie (monastyrze) w górnym Pengboche.
Najpierw odwiedziliśmy ogólnodostępną salę. Mogliśmy w niech obejrzeć przedmioty rytualne oraz skalp i dłoń yeti. Tak przynajmniej głosiła legenda. Według jej słów, kilkaset lat temu pewien potężny lama medytował w Pengboche (wówczas jeszcze się tak nienazywającym), gdy przyszedł yeti i próbował go nastraszyć. Ten jednak był tak pogrążony w medytacji, że nie zareagował na zaczepki stwora. Zrobiło to wielkie wrażenie na kudłaczu. Nazajutrz yeti przyszedł ponownie i obwieścił lamie, że nie będzie go już niepokoił, a wręcz przeciwnie, zostanie jego obrońcą, aby mężczyzna mógł medytować bezpiecznie. Układ ten trwał wiele lat, aż w końcu yeti zginął, przygnieciony lawiną. Mnisi docenili jednak jego oddanie i na pamiątkę przechowują skalp oraz dłoń do dnia dzisiejszego.
Na piętrze gongpy znajdowała się przestrzeń niedostępna przybyszom, jednak dzięki Lakpie zostaliśmy do niej wpuszczeni. Lama modlił się tam oraz udzielał błogosławieństwa Szerpom, którzy nazajutrz mieli wyruszyć z himalaistami na Ama Dablam. Nam również pozwolono uczestniczyć w tym krótkim rytuale. Otrzymaliśmy też od lamy czerwone sznureczki na szyję z węzełkami dobrej karmy. Chętnie przyjąłem podarek. Jestem otwarty na dobrą wolę, nawet, jeśli nie wierzę w stojącą z nią magię.
Po drodze do Dingboche napotkaliśmy stadko jaków. Spisałem na szybko haiku.
Jak na tle gór
Stoi, stoi i stoi –
Nic się nie dzieje
26 października 2021
Wolno mi się myśli na wysokości 5000 metrów n.p.m. Jesteśmy w Lobuche, ostatniej osadzie przed Gorak Shep. Wczoraj nocowaliśmy w Dingboche, dość sporej wiosce, w której znalazła się nawet niemalże hipsterska kawiarnia. Dziś rano udaliśmy się odwiedzić Czorten Kukuczki, na którym zawiesiliśmy pamiątkowe chorągiewki z mantrą, potem zaś wróciliśmy do miejsca noclegu, zebraliśmy bagaże i ruszyliśmy tutaj. Część grupy poszła wysoką przełęczą, reszta zaś prostszą (co nie znaczy, że całkiem prostą) drogą.
Jutro czeka nas podejście do najwyższego, krytycznego noclegu, a potem wycieczka do Everest Base Camp. Później już tylko w dół. No, prawie tylko w dół.
Wędrowaliśmy dziś przez morenę czołową wycofanego lodowca Khumbu. Surowy, kamienisty krajobraz sprawiał nieprzyjazne wrażenie. Czas wydawał się zamrożony, zestalony, a leżące tu i tam głazy narzutowe trwały jak milczący świadkowie stuleci, albo i tysiącleci.
Byliśmy tam obcy.
Mieszkanie w tym terenie jest trudne i surowe. Energię pozyskuje się głównie ze słońca, czasami z wiatru. No i z odchodów jaków. To wystarczająco dużo, by naładować telefony, tablety, routery wifi, lecz za mało, by ogrzać wodę, pomieszczenia, infrastrukturę. Dlatego też nowoczesność miesza się tu z tradycyjnym sposobem życia, a ludzie ślą sobie wiadomości WhatsAppem, kuląc się wokół piecyka typu koza, opalanego suszonym na słońcu łajnem.
27 października 2021
Na wysokości 5160 metrów n.p.m. myśli się bardzo, bardzo źle. Jedna z nas, E., poleciała dziś śmigłowcem na dół, do Kathmandu. Jej organizm nie dał rady. Podobno od dwóch dni walczyła z bólem głowy przy użyciu ketonalu. Na granicy odesłania jest też K., który jest przecież młody, silny i chce uderzać na Island Peak. Po tlen do lokalnego punktu medycznego poszła duża A. Mnie również badał lekarz, na moje własne życzenie. Okazuje się, że saturacja słaba (72 do 76), ale na tych wysokościach chyba jeszcze do przyjęcia. W związku z faktem, że jutro schodzimy niżej, medyk polecił po prostu dużo pić i żywić się zupą Sherpa Stew, ewentualnie ryżem saute.
Dzisiejszy dzień był ciężki. Wysokość wszystkim dała się we znaki. Jesteśmy bardzo, bardzo zmęczeni, jednak powolutku się regenerujemy. Szlak wiódł od Lobuche do Gorak Shep, w którym nocujemy. Stąd natomiast część z nas wyruszyła do Everest Base Camp na wysokości 5340 metrów n.p.m.
Po dotarciu do obozu rozwinęliśmy z A. godło jego rodzinnego miasteczka. A. obiecał bowiem burmistrzowi, że prześle zdjęcie, gdy będzie u celu. Oficjalnie znalazł się najwyżej na świecie spośród wszystkich mieszkańców swojej miejscowości. Sława!
Nie pojmuję, jak ludziom udało się wejść wyżej bez tlenu.
Dziś nie dam rady napisać więcej. Mózg działa na zwolnionych obrotach, słowa układają się w zdania jedynie mocą odruchu, przyzwyczajenia.