Śmierć muchy

Tomek od dawna próbował znaleźć czas na ten krótki remont. Przemalowanie sufitu w kuchni nie wyglądało, co prawda, na zadanie trudne. Nie powinno też zająć zbyt wiele czasu. Jednak Tomek wiedział, jak kiepski jest w remontowaniu, a sama myśl o zabezpieczeniu pomieszczenia przed planowaną pracą wzbudzała w nim niemal fizjologiczny wstręt. Najchętniej przystąpiłby do dzieła od razu, nadział wałek malarski na kij od mopa i przeciągnął po suficie w tę i we w tę, zamykając się w piętnastu minutach, ale zdawał sobie sprawę – z doświadczenia – że późniejsze doczyszczenie mebli i podłogi z akrylowych cętek byłoby drogą przez mękę. Byłoby to znaczniej bardziej dotkliwe, niż wcześniejsze zabezpieczenie pomieszczenia folią i oklejenie taśmą malarską wszystkich kątów, krawędzi i detali razem wzięte.

Poczekał na odpowiedni moment. Małgorzata wyjechała w delegację, córki poszły na nocowanki do przyjaciółek. On najchętniej zasiadłbym przed Netfliksem, nadrabiając zaległości w kiepskich serialach science-fiction, wiedział jednak, że taka okazja zrobienia remontu nieprędko się powtórzy. Poszedł więc do kuchni, przyjrzał się krytycznym okiem sufitowi, którego plamy i zabrudzenia rzucały mu nieme wyzwanie, po czym ruszył do piwnicy po sprzęt malarski.

Wiadro nieotwartej jeszcze białej farby, korytko oraz wałki, a także dwie paczki folii ochronnej i dwie rolki taśmy malarskiej stanowiły wystarczający zestaw utensyliów. Postawił je w korytarzu i zabrał się do pracy.

Uprzątnięcie pomieszczenia zajęło mu równo godzinę. Więcej, niż się spodziewał, co było w sumie do przewidzenia. Wyniesienie wszystkich możliwych do wyniesienia mebli to kolejne piętnaście minut. Zabezpieczenie pomieszczenia folią oraz oklejanie – dwa kwadranse. Gdy po niecałych dwóch godzinach od rozpoczęcia pracy stanął z wałkiem malarskim w kompletnie przygotowanym pomieszczeniu pomyślał, że nie jest źle – powinien skończyć do dwudziestej drugiej. Być może wystarczy jeszcze czasu na relaks.

Szybko okazało się, że optymizm Tomka był przedwczesny, co przypomniało mu, dlaczego pesymizm stanowi bardziej racjonalne podejście do rzeczywistości. Farba na suficie była zbyt stara. Jej fragmenty przyklejały się do mokrego od nowej farby wałka i nawijały na niego, pozostawiając po sobie wydarte obszary, pełne nierówności i poprzylepianych świeżym akrylem paprochów.

– Pięknie… – Tomek posumował spokojnie sytuację. Nie miał siły, aby się wściekać. Pretensje mógł mieć tylko do siebie. Dał się ponieść jasnym myślom o rychłym sukcesie. No i nie zagruntował podłoża, co zapewne i tak na niewiele by się zdało.

Wyjścia z sytuacji były dwa. Pierwsze – rzucić to wszystko w cholerę, posprzątać pomieszczenie i wrócić do akcji innego dnia. Wiedział jednak, że nie jest to opcja dobra. Do chwili, gdy zmotywuje się ponownie, może minąć zbyt wiele dni, a myśl o poprzedniej porażce z pewnością nie przysłuży się skróceniu tego czasu. Ponadto, Małgorzata nie będzie zadowolona, on zaś nie będzie zadowolony, że ona jest niezadowolona. Pozostało więc wyjście drugie – zebrać się w sobie, zedrzeć starą farbę i położyć nową, świeżą warstwę.

No i pogodzić się z myślą, że z oglądania seriali raczej nic nie wyjdzie.

Westchnął i poszedł po skrzynkę z narzędziami. Wyszukał większe i mniejsze szpachelki, które powinny stanowić odpowiednią broń do walki ze starą warstwą farby i tak uzbrojony wrócił do kuchni. Wlazł na taboret i zaczął zdzierać, poczynając od skrajnego, najbardziej oddalonego od drzwi narożnika.

O tym, że pod warstwą farby znajduje się coś dziwnego, zorientował się już parę minut później. Zdarł powierzchnię około pół metra kwadratowego i spostrzegł, że zamiast gładkiego tynku, odpadające płatki starej powierzchni odkrywają jakiś wzór. Linie były wyblakłe, niegdyś zapewne intensywnie czerwone, obecnie blade, lecz wciąż bardzo wyraźne. Na tym etapie trudno było stwierdzić, co przedstawiają, na pewno jednak był to rodzaj skomplikowanego symbolu, złożonego ze splątanych konturów i znaków. Tomek nie wiedział, jakie to znaki. Nie wyglądały znajomo. Być może zrobienie zdjęcia i przeszukanie internetu ujawniłoby więcej informacji, uznał jednak, że najpierw odkryje całość sufitu, a dopiero potem zastanowi się, co zrobić dalej.

Zdarcie farby z całego kuchennego sufitu zajęło mu blisko dwie godziny. Była już niemal dwudziesta druga. Był spocony i bolało go ramię. Twarz oblepiał mu pył i skrawki farby. Brud miał również we włosach i za koszulką. Jednak ten etap pracy był skończony – stara warstwa farby została całkowicie usunięta, a sufit prezentował się w całej okazałości.

Tomek stanął w drzwiach i przyjrzał się złożonej, skomplikowanej arabesce. Wyglądała dziwnie i niepokojąco. Trudno było mu skupić na niej wzrok, miał wrażenie, że koncentrując się na jednym fragmencie dostrzegał nieznaczny ruch, falowanie innych fragmentów. Gdy jednak przenosił spojrzenie w tamte miejsca, wrażenie ruchu ustawało, zamiast tego iluzja przekształceń dotykała poprzednio obserwowanych obszarów.

Tomek wziął miotłę i wymiótł ze środka pomieszczenia zalegający tam pył i skrawki farby ku ścianom. Następnie położył się pośrodku wnętrza tak, aby jednym spojrzeniem objąć możliwie duży obszar wzoru. Przyniosło to pewien skutek, arabeska przestała tańczyć na peryferiach jego spojrzenia, symbol ustalał się – nieruchoma pieczęć tkwiąca nad jego głową, znak czegoś niepokojąco innego.

Wzór wzbudzał niepokój i dyskomfort, zdawał się odciskać wewnątrz głowy, przywołując jakieś dawno wyblakłe wspomnienia czegoś, czego Tomek chyba nie chciał pamiętać, a być może nigdy nie pamiętał. Miał wrażenie, jakby w splotach i symbolach wiszącej nad nim arabeski czaiła się jakiegoś rodzaju groźba, jakaś wiedza nieprzeznaczona na jego umysłu. Być może nieprzeznaczona dla umysłu żadnego człowieka. Uświadomił sobie jasno, że boi się tego znaku, czymkolwiek by on nie był. Zupełnie nie miał ochoty dowiadywać się o nim więcej. Co więcej, nie wyobrażał sobie, aby symbol tam pozostał, przykryty po prostu nową warstwą farby. Świadomość tego, że jego żona i córki każdego dnia przechodzą pod nim, nieświadome jego istnienia, wydała mu się nie do przyjęcia. Zrozumiał, że musi się go pozbyć, choćby miało mu to zająć całą noc. Nie było możliwości, aby to cholerstwo tam pozostało.

Uznał, że dłubanie w suficie z taboretu będzie jednak zbyt męczące. Poszedł do piwnicy po drabinkę i tak wyposażony przystąpił do działania, mogąc pracować w bardziej wygodnej i mniej męczącej pozycji. Przyłożył szpachelkę do wzoru i zacząć skrobać.

Struktura okazała się nadspodziewanie miękka, jakby symbol zbudowany był z jakiegoś innego, mniej zbitego materiału, przypominającego raczej mokry piasek niż tynk. Jakby chciał, aby dało się weń zagłębić. Jednak zeskrobanie wierzchniej warstwy nic nie dało. Symbol sięgał głębiej, jakby nie był namalowany, tylko wbudowany, wkomponowany w powierzchnię stropu.

Tomek zarył więc głębiej, na kilka milimetrów, potem na centymetr. Szpachelka zrobiła się zbyt szeroka, poszedł więc do pudełka z narzędziami po dłuto i zaczął skrobać głębiej. Czuł, że ogarnia go coś w rodzaju paniki. Wydawało się niemożliwe, aby wzór sięgał tak głęboko. Dłuto zagłębiało się już niemal na długość palca, a struktura robiła się coraz twardsza.

I nagle narzędzie wpadło w pustkę, a z otworu do pomieszczenia wsączyło się jasne światło.

W pierwszej chwili pomyślał, że przebił się do sąsiada u góry, potem jednak przypomniał sobie, że sąsiad wyjechał na urlop, nie mogło to być zatem światło z jego kuchni. Wyjął dłuto z otworu i spojrzał w głąb. Wyraźnie widać było jasność, ale coś jeszcze.

Bał się, ale był też ciekawy. Ciekawość zwyciężyła. Wiadomo, ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

I nie tylko.

Tomek wszedł na drabince nieco wyżej i przyłożył oko do otworu, jak do dużej, absurdalnie ulokowanej dziurki od klucza.

Po drugiej stronie też była kuchnia, jednak spoglądał na nią nie od strony podłogi, lecz od strony sufitu, jakby stanowiła lustrzane odbicie jego pomieszczenia. Przemknęło mu przez głowę, że to niemożliwe, jednak nie zdążył dłużej się nad tym zastanowić, ponieważ spostrzegł siebie samego, patrzącego w kierunku sufitu. Tam, po drugiej stronie.

Wyglądał jak on. Miał co prawda krótsze włosy i ubrany był w koszulkę ze zbyt młodzieżowym jak na jego gust wzorem, ale poza tym był jego lustrzanym odbiciem.

– Skąd one się biorą? – zapytał, przesuwając wzrokiem po suficie, od czasu do czasu prześlizgując się spojrzeniem po przylepionej do otworu źrenicy Tomka.

W pole widzenia weszła Małgorzata, z naturalnymi włosami przetykanymi kosmkami siwizny zamiast farbowanych na jasny blond, ale poza tym taka, jaką znał.

– Nie mam pojęcia. Może z owoców? Albo z kosza na bio? – powiedziała. – Zobacz, srają na sufit. Będzie cały brudny.

– Dobra, pozbędę się ich – powiedział Drugi Tomek. Wyszedł z kuchni, a Małgorzata za nim.

Kuchnia była inna, niż jego. Wydawała się jaśniejsza, ale też bardziej zagracona. Pod ścianą po prawej stronie Tomek dostrzegał przytwierdzony do ściany stoliczek jadalny, ustawiony przy niskim rzędzie szafek, sprytnie przekształconych w siedzisko dzięki ułożonym na nich tapicerowanym panelom. Lodówka stała przy wejściu, inaczej, niż w jego kuchni. Zorientował się, że może sięgnąć wzrokiem głębiej, kąt jego spojrzenia był na tyle szeroki, że dostrzegał splątane łodygi kwiatu doniczkowego, pnącego się pod sufitem po rozciągniętym z żyłki rusztowaniu. Dostrzegał pudełka, sprzęty kuchenne i przetwory, poustawiane na zakurzonych od góry, powieszanych szafkach. Widział również powierzchnię sufitu. Była pełna małych, czarnych much.

Po chwili Drugi Tomek powrócił z odkurzaczem. To był taki sam odkurzacz jak ten, który posiadał on, z wodną komorą zamiast worka na pył.

– Odkurzysz je? – usłyszał głos Małgorzaty.

– Jasne. Tak będzie najprościej. Zobaczymy, czy to wystarczy.

Drugi Tomek uruchomił odkurzacz i wąską dyszą zaczął sięgać w stronę sufitu. Muchy, jedna za drugą, zaczęły znikać w zasysającej je otchłani. Pierwsza, druga, dziesiąta, dwudziesta. Tomek patrzył, jak zahipnotyzowany. Gdy dysza zbliżyła się do jego pola widzenia, szarpnął się do tyłu, ale poczuł, że nie może się ruszyć. Strumień powietrza ciągnął go ku rurze odkurzacza z mocą, której nie mógł się przeciwstawić. Spróbował jeszcze raz i wówczas poczuł, że panicznie macha skrzydełkami, starając się odlecieć od nadciągającej zagłady. W miejscu, w który przed chwilą siedział, nie było żadnego otworu.

Nie zdążył się zdziwić.

Wir powietrza porwał go i wciągnął w ciemność. Mknąc mrocznym korytarzem na spotkanie końca ze wszystkich sił starał się przypomnieć sobie coś bardzo ważnego. Miał wrażenie, że nie powinno go tu być. Nie mógł jednak skonkretyzować tego odczucia w żadną jasną myśl.

Niczego nie mógł skonkretyzować w jasną myśl. Składał się wyłącznie z odruchów i wrażeń.

Wpadł w brudną, zimną toń. Woda zalała mu tchawki. Gdy tlen przestał zasilać układ nerwowy, konające neurony zabłysły w jasnym, ostatnim paroksyzmie. Świetliste linie wyraźnie układały się we wzór.

Potem zaczęły blednąć. Długo, długo, w nieskończoność.