Kiedyś lubiłem patrzeć ma kaczki. Gdy wałęsałem się nad brzegiem rzeki, zawsze natrafiałem na stadko szarych ptaków gdzieś w pobliżu spłachetków tataraku. Potrafiłem długo obserwować, jak pływają, nurkują, rozpościerają od czasu do czasu skrzydła, jakby się przeciągając. Ich życie na skraju szuwarów wydawało mi się takie spokojne. Było w tym też coś z alegorii, w tym spotykaniu ich co dzień lub co parę dni wciąż w tym samym miejscu. Pantha rei, lecz na tafli zmiany jakieś trwanie wciąż utrzymuje się w miejscu.
Dziś przypominam sobie, że lubię patrzeć na kaczki, gdy podczas spaceru w parku dostrzegam stadko pochłonięte kaczymi sprawami w porośniętej trzcinami zatoczce stawku. Ptaki robią to, co zwykle. Na marginesie naszego świata, w samym centrum swojego, dzielą z nami przestrzeń, lecz nie czasoprzestrzeń. Spoglądam na nie z wnętrza innej chronologii. Widzę trwanie.
Bure, żółte i pomarańczowe jesienne liście opadają dookoła jak śnieg. Być może to już ostatnia jesień przed nuklearną zimą. Jest spokojnie i cicho. Jeszcze tydzień, dwa i kacze rodziny poderwą się do lotu i znikną tam, gdzie znikają ptaki na zimę.
Będę pamiętał, aby nie zapominać.