– Co słychać? – spytała O’Hare, wlatując do Obserwatorium przez okrągłą gródź. Kilkumetrowej długości, cylindryczne pomieszczenie miało około czterech metrów średnicy. Kończyło się grubym, przeszklonym, aktywnym oknem widokowym. Włączone, zachowywało się jak wyświetlacz, pozwalający na rozmaite manipulacje obrazem. Obecnie jednak czuwało w trybie pasywnym – pokazywało rozpościerającą się za nim kosmiczną przestrzeń z ażurową konstrukcją Pierścienia na tle mrowia konstelacji. Zewnętrzny krąg, o średnicy przekraczającej nieznacznie sto metrów, przypominał nieco różaniec, z nanizanymi na obwodową konstrukcję potężnymi koralami generatorów i stacją kontrolną w kształcie krótkoramiennego krzyża. Wewnętrzny krąg, ulokowany w centrum zewnętrznego i połączony z nim fantazyjną siecią przewodów, był tylko nieznacznie większy od kabiny Obserwatorium. Tkwił wewnątrz konstrukcji, jak źrenica. Z obecnego oddalenia Pierścień przypominał O’Here łapacz snów.
Skończyłom właśnie dwa miliony iteracji na dwustu trzynastu szkoleniowych zbiorach danych – odparło ALAI. – Czuję się głupsze, niż przed treningiem. Rozumiesz coś z tego?
Autonomiczna lokalna sztuczna inteligencja, stanowiąca jedynego pozostałego członka załogi statku, wyposażona była w osobowość, aby ułatwić O’Here codzienne interakcje i uczynić kontakt bardziej naturalnym. Kobieta zastanawiała się jednak, czy wysoki współczynnik sarkazmu i wybór skłonności do kąśliwych ripost był dobrą opcją.
Współczuję – odparła. Podleciała do kokpitu i usadowiła się w fotelu. – Czy możesz mi podać odczyty? Goście zaraz tu będą, chcę jeszcze raz sprawdzić, czy wszystko gra.
Ja sprawdziłom. Sto razy – mruknęło ALAI. – Tak, wiem. Powiesz teraz, że procedura wymaga, aby człowiek autoryzował protokół przedprzejściowy, ale uważam, że ten protokół jest zwyczajnie głupi. Zapewne dlatego, że napisali go ludzie.
Ja też uważam ten protokół za głupi, jednak to nie zmienia faktu, że muszę się stosować do procedur – powiedziała O’Hare.
Tak jest, pani kapitan.
Nie jestem panią kapitan…
… tylko operatorką wycieczkowca – dokończyło ALAI. Prowadziły ten dialog już wielokrotnie, można go było uznać za hermetyczny żart. – Swoją drogą, goście już lecą. Dość nieporadnie, więc mamy jeszcze chwilę.
O’Hare przebiegła wzrokiem po udostępnionej na jej wizji liście kontrolnej. Zgodnie z zapewnieniami sztucznej inteligencji, wszystko było w porządku. Nie spodziewała się niczego innego. Autonomiczne systemy statku niezwykle rzadko ulegały usterkom, a ALAI było dalece bardziej skrupulatne w wychwytywaniu pomijalnie drobnych odchyleń od normy, niż ona.
Okay – mruknęła O’Hare. – Jak zwykle, masz rację. Autoryzuję przejście. Zaczynamy, jak tylko powitam gości i dam ci sygnał.
Drzwi do kabiny obserwacyjnej rozsunęły się z cichym sykiem i do środka wleciało dwoje ludzi. Podobnie, jak O’Hare, odziani byli w białą odzież pokładową z czarnymi lamówkami, wzmacnianą w stawach aktywnymi włóknami i pięknie komponującą się z równie białym wnętrzem kabin. Zarówno mężczyzna, jak i kobieta, sprawiali wrażenie młodych i starych jednocześnie. Ich rysy twarzy cechowała dojrzałość i pewna twardość, włosy były śnieżnobiałe, jednak skóra promieniała młodością i witalnością. Mimo że nieważkość zdecydowanie nie była ich naturalnym środowiskiem, nawet niezgrabność ich ruchów miała w sobie coś dystyngowanego. O’Hare widziała to już wielokrotnie. Loty do Pierścienia były możliwe jedynie dzięki pieniądzom multimiliarderów. Dziewięć na dziesięć przejść miało charakter turystyczny, a jedynie jedno wykorzystywane było przez zespoły naukowe. Para, która właśnie wleciała do Obseratorium, należała do dwudziestki najbogatszych osób Unii Zachodniolunarnej. Urodziła się zapewne na długo przed dziadkami O’Hare i umrze na długo po śmierci jej wnuków.
Dzień dobry państwu – powitała gości kobieta. – Czy dobrze państwo spali? Są państwo gotowi na naszą wycieczkę? – uśmiechnęła się szeroko i tak szczerze, jak tylko potrafiła.
Dzień dobry, pani kapitan – odparł mężczyzna. – Naturalnie, po tych kilku dniach lotu nasze stare ciała nauczyły się wreszcie, jak wypocząć. Przyznaję jednak, że ekscytacja nie pozwoliła nam na zbyt długi sen.
– Dokładnie – wtrąciła białowłosa. – Jesteśmy szalenie podekscytowani!
– Zatem powtórzę to, co już i tak państwo zapewne wiedzą. Za chwilę uruchomimy silniki manewrowe i przycumujemy do Źrenicy, czyli wewnętrznego kręgu Pierścienia. Poprosimy o pozwolenie na przejście i aktywację tafli Źrenicy. Proszę patrzeć wówczas w jej obszar. Nie będzie żadnych błysków, falowania przestrzeni czy feerii barw, najprawdopodobniej jednak zauważą państwo nagłą zmianę położenia gwiazdozbiorów oraz wyraźny, jasny punkt w samym środku portalu. Będzie to oznaczać, że nasze przejście jest już aktywne, a my spoglądamy na zupełnie inny obszar wszechświata.
Nasz statek nie będzie w całości przechodził przez Źrenicę. Obserwatorium, w którym się znajdujemy, ma teleskopową – nomen omen – konstrukcję i wysuwa się z kadłuba Juliet Verne jak czułki ciekawskiego ślimaka. Tylko ono przekroczy taflę osobliwości, by wysunąć się z pustki kosmicznej na skraju obłoku Oorta układu gwiazdy BT279, która będzie stanowić naszą soczewkę grawitacyjną. Rozwiniemy kryzę teleskopu i połączymy się z siecią lustra rozproszonego, zbudowanego z sieci naszych satelitów pozostawionych w układzie BT279.
– Fascynujące – rzekł mężczyzna. Brzmiał zupełnie szczerze, choć O’Hare nie mogła pozbyć się wrażenia, że byłby podobnie zainteresowany, patrząc na zrekonstruowanego genetycznie wieloryba bądź podziwiając dzieło sztuki neopostmodernizmu.
– W rzeczy samej, fascynujące – wtrąciło ALAI.
– Zatem, aby nie zwlekać – podjęła O’Hare, aby nie dać sztucznej inteligencji czasu na rozkręcenie się – czy są państwo gotowi na wycieczkę?
– Naturalnie – odparli zgodnie.
O’Hare pomogła gościom zająć miejsca w fotelach obserwacyjnych. Sama również usiadła w fotelu i przypięła się pasami. Następnie, wraz z ALAI, przeprowadziła całą opisaną wcześniej procedurę.
Przejście przez Źrenicę nie wywierało żadnych odczuwalnych wrażeń. O’Hare czasami chciałaby wręcz, aby wyczuwalne było mrowienie skóry, zawrót głowy lub dreszcz. Nie mniej, nic takiego się nie działo. Kabina obserwatorium wysuwała się po prostu powoli z zadokowanego u Źrenicy korpusu Juliet Verne i przenikała przez taflę osobliwości, wysuwając się na peryferiach układu gwiezdnego nieco ponad dwieście lat świetlnych od Układu Słonecznego. Dla niej samej było to nieprawdopodobne, mimo że robiła to już kilkadziesiąt razy. Dla gości stanowiło to atrakcję turystyczną. O’Hare szła o zakład, że nie najdroższą, za którą zdarzyło się im zapłacić.
– Rozwijamy kryzę – powiedziała, gdy przez kabinę obserwatorium przemknęło ledwie wyczuwalne drżenie. – Łączymy się z siecią soczewki rozproszonej. Systemy gotowe, wizja za trzy, dwa, jeden.
Widziana przez wizjer czerń przestrzeni kosmicznej z lśniącą pośrodku nieco jaśniejszą gwiazdą rozmyła się nagle raptownie jak w dawnych wyobrażeniach podróży w hiperprzestrzeni. Zamiast niej ujrzeli planetę. Kulę błękitu, zieleni i bieli. Ziemię. Ostrość obrazu była zdumiewająca, widać było szalejącą gdzieś nad Atlantykiem burzę. Europę przesłaniała gęsta warstwa chmur, Afryka i obie Ameryki były jednak odsłonięte. Australia skryła się już za linią terminatora, wybrzeża skrzyły się konstelacjami miejskich świateł, interior czerniał pustką.
– Mój Boże – szepnęła kobieta. O’Hare zdała sobie sprawę, że musi być naprawdę stara. – Który to rok?
– Dwa tysiące pierwszy. Środek lipca – odparło ALAI.
– Niebo jest takie czyste…
Niebo było czyste, zgodziła się O’Hare. Bo przecież te chmury nie były niczym nadzwyczajnym. Zwykły rezultat cyrkulacji wody w przyrodzie, nie efekt globalnej wojny, który na długie lata nasycił atmosferę popiołami. Lub nasyci.
Gdzieś tam, wtedy, ktoś właśnie wygrzewał się na słońcu w parku. Ktoś szedł do pracy, ktoś inny się rodził. Skończyło się stulecie wojen, przyszłość malowała się w jasnych, wysyconych naiwnością barwach. Internet dopiero oplatał swą siecią codzienność, jego wspaniałości i pułapki były pieśnią nieodległej przyszłości. Późnym wieczorem, gdzieś na Kiribati, młody chłopak spoglądał przez teleskop w niebo. Zastanawiał się, czy gdzieś tam, wśród gwiazd, jest ktoś, kto też na niego patrzy.