Okazało się, że T. nie powinna jeść glutenu. Nie powinna jeść też jaj i produktów mlecznych. A także dyń i brzoskwiń (które znalazły się w tym towarzystwie chyba przez przypadek).
Jakiś czas temu słyszałem dowcip, że najgorszą rzeczą, jaką można wyrządzić hipsterowi, jest powiedzenie mu, że zupa, którą przed chwilą zjadł, zawierała gluten. Bardzo mnie ten dowcip bawił, a teraz karma (bitch!) postanowiła wrócić. Long story short, medycyna orzekła, że chlebek, makarony, jajka i mleko są fuj i robią T. wyłącznie źle.
Naturalnie, wszystkie te rzeczy należały do jej codziennego jadłospisu.
Jak żyć? Okazuje się, że chcąc spożywać żywność przetworzoną, z automatu piszemy się na gluten, jajca i mleko, składniki te ładowane są bowiem do wszystkiego, a jeżeli nie ładowane, to przynajmniej jakoś śladowo obecne wskutek niesterylnych procesów produkcyjnych. Trzeba zatem powracać do produktów podstawowych i od zera przygotowywać posiłki, co jest może tańsze i w jakiś tam sposób przyjemne, ale na pewno bardziej czasochłonne. A czasu współczesny człowiek ma wciąż zbyt mało. Ja, na ten przykład, żyję w chronicznym niedoczasie.
Ale, ad rem. Znalazłem taki oto przepis na naleśniki-bez-niczego. Zobaczymy, może się sprawdzi:
Wrzucamy do michy miarkę mąki gryczanej (lub też kaszy gryczanej zmielonej własnoręcznie, tzn. własnoręcznie lidlomiksem), miarkę mąki kukurydzianej, pół miarki mąki ziemniaczanej, pół miarki oleju do smażenia i zalewamy to wszystko dwoma i pół miarki mleka kokosowego. Mieszamy, odstawiamy na 15 minut, a potem smażymy jak klasyczne, złe, glutenowo-jajeczno-mleczne naleśniory. Voilla, gotowe. Myślę, że dam radę.
Za przepisem na naleśniki bezglutenowe na Olga Smile