O potrzebie estetyzacji przemijania

Pamiętam, że chęć hodowania drzewka bonsai naszła mnie kilka lat temu. Wydaje się, że było to bardzo niedawno, jednak od jakiegoś czasu wszystko wydaje się dziać niedawno, zupełnie wbrew obiektywnym faktom forsowanym przez kalendarze. Można więc przyjąć, że było to lat temu około pięciu, może siedmiu.

Właściwie nie wiem, skąd mi się to wzięło. Być może to chęć sprawczości, być może potrzeba czysto estetyczna. Miniaturowe drzewa, posadzone w donicach pomniejszonego, spreparowanego krajobrazu mają dla mnie nieodparty powab jakiegoś wyjętego z porządku czasu mikrokosmosu. Mają w sobie coś ze zobiektywizowanej idei, a także coś, co pomaga spojrzeć na zjawiska z odpodmiotowionej perspektywy. Są jakby żywym haiku.

Naturalnie, z innego punktu widzenia nie wygląda to już tak korzystnie. Miniaturyzacja rośliny odbywa się przemocą: poprzez przycinanie, krępowanie, ograniczanie dostępu do substancji odżywczych za sprawą redukcji systemu korzeniowego. Nie jest to, bynajmniej, proces, którego – jak mi się zdaje – drzewo chce. Jest to pewien gwałt na jego drzewowatości.

Nie mniej, bonsai było przez pewien czas moją idee fix, którą podzieliłem się z kilkoma osobami, między innymi z W. i to od niego właśnie dostałem egzemplarz, który pielęgnowałem przez kilka lat. Niestety, na tyle nieumiejętnie, że usechł, mimo prób ratunku i leczniczych zabiegów, które starałem się wdrożyć.

Smutne to. Po pierwsze dlatego, że życie zakończyła jakaś istota. Po drugie dlatego, że była darem, który w jakiś sposób zmarnowałem. Po trzecie – gdy śledzę w pamięci dni od momentu, gdy drzewko pojawiło się na moim parapecie do chwili obecnej, widzę wszystkie zmiany, które zaszły w świecie, w bliskich i we mnie. Wydarzyło się wiele, z czego większość można zaklasyfikować po stronie korzyści, a mimo to dla mnie dostrzegalna jest przede wszystkim przemijalność i nietrwałość. Przemijają ludzkie miłości i pasje, przemijają problemy i lęki, odchodzą w niebyt nasze powszednie przyzwyczajenia, ziszczają się lub nie ziszczają plany, dając nam króciutkie poczucie osiągnięcia celu, po którym otwierają się przestrzenie nowych możliwości. To inspirujące, ale również przytłaczające, ta konkluzja, że koniec końców wszystko sprowadza się do przemijalności i niepewności.

Gdy G. patrzy na twarze naszych córek, utrwalone na fotografiach sprzed lat, widzi pamiątkę chwil, które wówczas przeżywaliśmy. Ja widzę głównie przemijanie i stratę. Być może dlatego wolę fotografować rośliny, kamienie, krajobrazy oraz niszczejące artefakty ludzkiej działalności. Nie ludzi samych.