Obejrzeliśmy wczoraj z G. finałowy odcinek Nowego papieża. Po Młodym papieżu miałem naprawdę wysokie oczekiwania i przyznaję, że początkowo byłem pełen wątpliwości. Już sama zmiana intra z nonszalanckiego marszu w takt All along the watchtower na erotyczny taniec zakonnic (w piżamach) budziła moje mieszane uczucia. Czołówka drugiego sezonu serialu Paolo Sorrentino jest tak jednoznacznie kontrowersyjna, że aż – paradoksalnie – mniej dwuznaczna, niż poprzedniczka. Podobnie pierwsze epizody, w których seks jest wszechobecny, a napięcie między zmysłowością a duchowością tak silne, że nie pozostawia zbyt wiele miejsca na niuanse. Jednak, całe szczęście, to wszystko ma cel, a związanie wątków z obu sezonów we wielkim finale jest satysfakcjonujące i mocne, już nie na poziomie emocjonalnym, ale znaczeniowym.
Abstrahując jednak od tego, co mówi Nowy papież, nie mogę nie wspomnieć o tym, jak mówi. Forma, obraz, kadr są w serialu Sorrentino znakomite. Naprawdę, niemal każda scena to gotowa fotografia lub obraz, galeria postaci, ich ciała, mimika czy gesty (szczególnie zgromadzeń kardynałów) są świetne, ikoniczne, momentami groteskowe i karykaturalne. Pełne napięcia, mięsiste. Żadne tam wydmuszki czy klisze. Solidne aktorstwo. Pod względem wizualnym to rzecz (dla mnie) znakomita.
Po wstępnej wymianie myśli G. wyznała, że jednak, mimo wszystko, John Malkovich (i grany przez niego Jan Paweł III) blednie, gdy na scenę wchodzi Jude Law (Pius XIII). Zupełnie nie mogę się z tym zgodzić! To prawda, że Law gra znakomicie i magnetycznie i że to, generalnie, jest jego serial. Pius XIII wymiata, bez dwóch zdań. Dlatego też tym większe jest moje uznanie dla Malkovicha, który stworzył dla niego esencjonalną, pełnokrwistą antytezę. Sir John Brannox (Jan Paweł III) to postać pełną gębą. Nie jest tłem dla głównego bohatera ani bohaterem instrumentalnym, wprowadzonym tylko po to, by wyraźniej narysować laurkę protagoniście. Jest charakterem magnetycznym, uwodzicielskim i niepozbawionym, bynajmniej, siły przekonywania (której ulega grana w bardzo podobny sposób Sofia Dubois; wciela się w nią Cécile de France i jest to moim zdaniem też bardzo udana rola).
Aczkolwiek, nie da się ukryć, jest jeszcze trzeci kandydat do miana postaci serialu. Poniekąd Trzeci papież, czyli kardynał Voiello, badass i comic relief w jednym. Zagrał go Silvio Orlando i wielki szacun (i sympatia) dla tego pana za tę rolę.
Jednak wracając do równowagi, balansu, gry tezy i antytezy między Janem Pawłem III i Piusem XIII, zwróciła moją uwagę pewna klamra. W jednym z pierwszych odcinków Nowego papieża Sir John Brannox mówi swoim rodzicom, że przez całe życie starał się być kimś innym i wyrzekał się siebie, aby im zadośćuczynić. Dlatego, jak nikt inny, nadaje się na papieża, bo rolą papieża jest właśnie wyrzekanie się siebie dla wszystkich katolików świata. Pod koniec, w jednej z finałowych scen, Jan Paweł III staje wobec wiernych w szczerości, oddaje siebie, ale przestaje się wyrzekać. W ten sposób staje się jednym z nich, ale zarazem przestaje być (w tej optyce, w tej interpretacji) papieżem. I dokładnie to samo tyczy się Piusa XIII. W Młodym papieżu Pius XIII cały czas wyrzeka się siebie, swojej miłości do ludzi i świata. To źródło jego siły, charyzmy, wreszcie mocy. W Nowym papieżu ostatecznie Lenny Bellardo robi to samo, co Sir John Brannox, również oddaje siebie i także przestaje być papieżem.
Ale także, robi to samo, co Jezus – rezygnuje z bycia mesjaszem (w rozumieniu przywódcy zbawiającego poprzez walkę). Młody papież i Nowy papież to zatem, poniekąd, serial o Nowym Testamencie.
Nadinterpretacja? Być może, choć wątpię. Raczej zrąb jakiejkolwiek interpretacji. Papieże Sorrentino stanowią punkt wyjścia dla znacznie bogatszej, niż ta, narracji.
P.S. Warto też zwrócić uwagę na ryzykowny manewr wprowadzenia do serialu wątku nadprzyrodzonego. Ewidentnie sugeruje się nam, że Pius XIII czyni cuda. Że wydarzyło się coś nadprzyrodzonego, czego nie da się sprowadzić li tylko do szczęśliwego trafu czy zbiegu okoliczności. Ale także, sugeruje się nam (odpowiednimi środkami wizualnego wyrazu), że pewni drugoplanowi bohaterowie są kimś więcej, niż ludźmi. W obrazie realistycznym, będącym czymś w rodzaju fikcji politycznej, mogło to zaburzyć, nazwijmy to, przynależność gatunkową. Mimo to nie dzieje się tak, Sorrentino nie przekracza subtelnej granicy niewyraźnej sugestii. Być może wcale nie jest tak, jak sądzę. Może mi się przywidziało? Bo przecież jesteśmy racjonalni i możemy dopuścić istnienie osobowego Boga, ale nie diabła, prawda?