Nowe konstelacje

Było krótko po zmierzchu, gdy cała nasza osada zgromadziła się w Ratuszu. Nazywaliśmy tak przestrzenną wiatę pośrodku dawnego ośrodka wypoczynkowego. Obiekt doskonale nadawał się na miejsce spotkań, miał rozległe stoły i długie ławy, a szczelny dach dawał znakomitą ochronę przed deszczem.

Sasza rozłożył sprzęt przy skrajnym stole, jak zwykle. Ludzie obsiedli go dookoła, gadając półgłosem i kopcąc słabe papierosy z dzikiego tytoniu i lichej, impotentnej konopi. Dzieciaki ganiały się po okolicy, średnio zainteresowane sprawami dorosłych. Ci z kolei byli bardziej spięci, niż zazwyczaj – to okienko łączności było ważne. Podobnie, jak kilka poprzednich. Chodziło przecież o zdrowie i życie jednego z nas, a w konsekwencji o przetrwanie osady w takiej formie, jaką udało nam się wypracować.

Czasu było coraz mniej.

Słońce świeciło słabo minionego dnia, skryte za jednolitą warstwą chmur, więc pasek baterii samsunga jarzył się na czerwono. Słabo, ale musiało wystarczyć. Dobrze, że girlandy ledów, oświetlające osadę, zasilane były zwisakami; gdyby liczyć tylko na solary, nie starczyłoby prądu na wszystko. Szczególnie w pochmurne dni. Całe szczęście, grawitacja jest niewyczerpana, toteż ciążeniowe dynama mogą pracować zawsze i bez przeszkód. Energii z nich tyle, co kot napłakał, jednak na nocne lampki spokojnie wystarczy.

Niebo przetarło się po zmroku. Rzadkie chmury ciągnęły na wschód, rozsnuwane słabym, jednostajnym wiaterkiem. Pojedyncze gwiazdy zaczynały jaśnieć nad naszymi głowami. Wenus otwierała swe świetliste, jaskrawe oko.

Szasza przygasił wyświetlacz samsunga, by zaoszczędzić energię i podpiął doń starą klawiaturę USB. Brakujące klawisze zastąpione były protezami, ręcznie robionymi przez Elizę, naszą wszechstronną rzemieślniczkę. Wyraźnie odcinały się od swych plastikowych sąsiadów. Wyglądały jak piękne inkrustacje.

– Lecą, włączaj – powiedział Igor. Był młody i niecierpliwy. Urodził się już w tym świecie, jednak był w nim jakiś gniew i zacięcie, jakby pamiętał poprzedni i nie chciał pogodzić się ze stratą. Z zadartą głową wpatrywał się w niebo na wschodzie. Powiodłem spojrzeniem za jego wzrokiem. Rzeczywiście, starlinki wylatywały już na niebo rozciągniętym szeregiem; zdyscyplinowane, uporządkowane meteory.

Wyświetlacz smartfona zabłysnął słabym światłem.

– Łączę – zakomunikował Sasza. Bez potrzeby. Wszyscy widzieliśmy, że łączy. Ikona preloadera Diaspory wirowała hipnotyzująco, a my wlepialiśmy w nią napięte spojrzenia. Wreszcie wyświetlił się znajomy ekran logowania, a Sasza wklepał nasze dane uwierzytelniające.

Przeglądaliśmy newsfeed w milczeniu, od czasu do czasu wymieniając się uwagami. Nad jeziorem mieli ryby, jak zwykle. Jakaś karawana próbowała sprzedać paliwo, którego nikt już do niczego nie potrzebował. Tu i tam drobni handlowcy oferowali powszednie sprzęty. Takie, jakie mieliśmy i my. Po kilku minutach zalogowało się Miasto. Miasto miało prawie wszystko, ale było zbyt daleko i oferowało dobra zbyt drogo. Ze dwa tygodnie w tę i z powrotem, nie zdążylibyśmy, nie wspominając o kosztach.

Potrzebowaliśmy kogoś z bliska. Kogoś z bliska i z antybiotykami.

Antybiotyki były towarem na wagę złota, ale my oferowaliśmy złoto – nasz trzeci mobilny solar. W normalnych warunkach za nic w świecie byśmy się go nie pozbywali, ale chodziło o zakażoną rękę Jonasza, naszego mechanika, elektronika i czarnoksiężnika od technologii wszelakiej. Za sprawą Jonasza wszystko tu jeszcze jako tako działało. Bez Jonasza rzeczy zaczęłyby się sypać. Był niezbędny. Solar zaś tylko bardzo, bardzo potrzebny. Dało się bez niego funkcjonować.

– Nie ma – stwierdził Sasza ponuro. Nikt nie oferował antybiotyków, nikt nie odpowiedział na nasze posty. Kolejny dzień bez niczego. Starlinki zaraz schowają się za zachodni nieboskłon i internet zgaśnie na kolejną dobę. Jonasz miał coraz mniej czasu.

– Sprawdziłeś karawany? Uchodźców? Azylantów? – zapytałem. Sasze potwierdził, kiwając niecierpliwie głową. Mówiłem oczywistości.

– Poszukiwania rezydentury? – podpowiedziałem bez przekonania. Uniósł brew.

– Szukać lekarzy? Sanitariuszy? – spytał Sasza.

– Tak – odparłem, po czym, po krótkiej chwili wahania, dopowiedziałem: – I techników.

Wszyscy spojrzeli na mnie dziwnie, ale na większości twarzy zaskoczenie szybko przeszło w zrozumienie.

Sasza wklepał założenia do filtra. Ekran samsunga migotał coraz słabiej, ale na wyświetlonej liście wyraźnie odznaczał się jeden wpis.

– Miriam Alepo, poszukiwanie rezydentury, technik. Dwadzieścia trzy kilometry stąd, przy starym maszcie 6G – wyrecytował.

Uniosłem brew i nachyliłem się nad ekranem.

– Kiedy wrzucone?

– Dziś po południu. 16:47.

– I nikt jej nie zgarnął? – nie dowierzałem. Technik poszukujący rezydentury to jak śnieg zimą.

– Może na priva. Na pewno nie na oficjalnym kanale – odparł Sasza.

Potarłem brodę w zamyśleniu.

– To nie podpucha? Technik dostępny przez, ile, prawie sześć godzin? To się nie zdarza – mruknął Igor, pełen podejrzeń.

– Zdarza się, rzadko, ale jednak – odparłem, mimo że sam nie byłem przekonany do własnych słów.

Starlinki docierały do widnokręgu. Spojrzałem na altankę nieopodal, na której, przykryty kilkoma kocami, drzemał Jonasz. W bladym, trupim świetle ledów wyglądał już trochę jak zombie.

– Adam? Nie ma czasu – ponaglił Igor.

Trzeba było coś zdecydować. Znowu. Bez kompletu danych, bez pewności ani jasności. Jak zawsze.

– Tak – powiedziałem. Patrzeli na mnie i rozumieli, ale najwyraźniej chcieli to usłyszeć jeszcze raz. Dla pewności. Dla spokoju sumienia, że to ktoś inny dokonał wyboru. – Tak, zgarnij ją. Przyda nam się drugi technik. A antybiotyków… poszukamy jutro – zapewniłem, ale wiedzieli, że były to puste słowa.

Sasza zrobił, co trzeba. Nie patrzyłem już na niego. Wyszedłem spod wiaty i poszedłem kilkanaście, kilkadziesiąt kroków w noc, zostawiając za sobą zduszony gwar osady, jej marzenia, nadzieje i lęki. Zadarłem głowę, kierując twarz ku niebu. Ostatnie starlinki uciekały za horyzont, a konstelacje gwiazd wisiały niewzruszone.