Zaczęło padać na początku marca i pada do dziś, a jest czerwiec. Raz leje jak z cebra, potem godzinami siąpi. Czasami zacina cienkimi, skośnymi strugami. Innym razem krople wielkie i ciężkie jak ziarna grochu dudnią o rynny i szyby. Od wielu tygodni nie widziałem słońca, bo przez cały czas skrywa się gdzieś za chmurami. Wcześniej, zimą, też nie naoglądałem się go zbyt dużo, bo dzień kończył się, zanim na dobre zdążył się zacząć. Mam wrażenie, że tu słońce nie świeci wcale, a światło dzienne jest rezultatem działania jakiegoś nudnego rządowego rozporządzenia.
Czytałem kiedyś w gazecie, że Eskimosi mają kilkanaście różnych określeń na śnieg. Albo kilkadziesiąt. Tutaj powinno być przynajmniej tyle samo nazw deszczu. Nieciekawych i szarych nazw, żeby dobrze oddawały specyfikę zjawiska.
W domu mówili mi: Nie jedź. Tam jest zimno i drogo, a w tym mieście, do którego się wybierasz, podobno ciągle leje. To taka światowa stolica deszczu. Co ty tam będziesz sam robił? Nie zanudzisz się?
Jadę pracować, mówiłem. Będę się zajmował zarabianiem pieniędzy. Poza tym nie potrzeba mi towarzystwa. Rok czy dwa wytrzymam, odłożę trochę grosza i wrócę. Potem pożyję. Zostać tutaj? Tutaj mnie nic nie czeka.
No i przyjechałem pracować. Pracuję. Płacą dobrze, nawet bardzo. Fakt, jest drogo, ale nie tak, aby nie dawać sobie rady. Przeciwnie, żyję sobie skromnie i co miesiąc przelewam na konto okrągłe sumki oszczędności. Nie narzekam. Wynajmuję przytulną kawalerkę w takim starym domu. Choć budynek jest duży, prawie nikt w nim nie mieszka.
Tak jest dobrze. Nie szukam towarzystwa.
Moja sąsiadka Ingrid ma sto lat. Wiem, że ma na imię Ingrid, gdyż tabliczka z takim właśnie imieniem wisi na jej drzwiach. Czy ma sto lat, nie wiem, ale z twarzy wygląda minimum na tyle. Wyobrażam sobie, że jej włosy są siwe i cienkie jak babie lato, ale nie mogę tego sprawdzić, bo na głowie wciąż nosi bordową chustę. Brwi ani rzęs nie ma wcale. Jej twarz jest poorana grubymi, głębokimi zmarszczkami. Wygląda trochę jak mózg. Czytałem kiedyś, że zwoje mózgowe rozpostarte na płaszczyźnie miałyby powierzchnię jednej czwartej metra kwadratowego. Jak spora serwetka. Twarz mojej sąsiadki Ingrid, rozpostarta w ten sposób, byłaby bez wątpienia większa niż Całun Turyński.
Poza tym moja sąsiadka Ingrid wcale nie wygląda, jak staruszka. Jest dość drobna, ale nie chuda. Nie garbi się – przeciwnie, trzyma się nadspodziewanie prosto. Dziwnie się ubiera. Nosi barwne koszule z szerokimi rękawami, kamizelki i bufiaste spodnie, jakby nie żyła w Skandynawii, lecz Maroku albo Syrii. Może jest wróżką. Albo kręci ją New Age. Nie wiem.
Moja sąsiadka Ingrid to jedyna osoba mieszkająca w tym domu. Oprócz mnie, oczywiście. Gdy od czasu do czasu mijamy się w drzwiach, udajemy, że się nie widzimy. Za dużo nas dzieli. Przede wszystkim wiek. Pewnie też język. Narodowość. Poza tym mam wrażenie, że ona mnie nie lubi. Jej oczy są szare i zimne. Choć może nie zimne, ale spokojne. Z resztą, mijamy się bardzo rzadko. Czasami gdy wchodzę na klatkę schodową, wracając z pracy, słyszę zatrzaskiwane szybko drzwi na piętrze. Myślę wtedy, że to moja sąsiadka Ingrid właśnie zamierzała wyjść, lecz umknęła, by się na mnie nie natknąć. Sądzę, że mnie unika.
Nawet jeśli to miasto nie ma największego odsetka samobójstw na świecie, to z pewnością jest drugie na liście. Nie wyobrażam sobie, by można było nie mieć tu depresji. Gdzieś indziej pewnie właśnie rozkwita lato. Pewnie rosną kwiaty, kwitną drzewa owocowe, pachnie pyłkami, doprowadzającymi do rozpaczy alergików. No i jest ciepło.
Tutaj wszystko gnije i tonie w deszczówce. Lato brnie w skisłym błocie ku jesieni i zimie. I dobrze. Niech to wszystko znów zamarznie w cholerę. Śnieg jest mniej przygnębiający od tej wiecznej słoty.
Poza tym przez cały czas słyszę bębniące o szybę krople. Moje mieszkanko składa się z pokoiku z aneksem kuchennym oraz łazienki. W pokoiku sufit jest skośny, okna zaś są wybite właśnie na tym skosie. W bezchmurny dzień pewnie można przez nie oglądać gwiazdy. Ale tu nie ma bezchmurnych dni. Okno w kuchni wychodzi z kolei na małe podwórze. Tuż za nim rośnie drzewo. Wiąz, buk, cholera wie. Stare. Jego gałęzie wciąż ocierają się o szybę. Szczególnie, gdy wieje. To bardzo irytujące. Chciałem je kiedyś wyciąć, ale nie wiem, czy mogę. Trochę się boję, bo oni tu mają fioła na punkcie ekologii. Próbowałem nawet zostawiać okno otwarte, w ten sposób gałęzie nie miałyby w co drapać. Ryzyka nie ma, bo tutaj nie kradną. Ale wciąż marzłem. Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do chłodu. Stąd jest naprawdę blisko do koła podbiegunowego. Poza tym nic dziwnego, że zimno, skoro słońce wciąż skrywa się za chmurami.
Moja sąsiadka Ingrid cierpi na bezsenność. Tak sobie pomyślałem, wracając z nocnej zmiany. Gdy zlany strugami deszczu dowlokłem się do domu w sennym świetle świtu, spostrzegłem jej drobną postać w oknie. Nocna lampka była zapalona. A może nie nocna lampka, tylko po prostu lampka, taka stojąca, z tych, których używamy do pracy przy biurku. Moja sąsiadka Ingrid stała pochylona, jakby nad stołem, i manipulowała przy czymś, sięgając od czasu do czasu po coś innego, czego nie widziałem, bo było za krawędzią okna. Przystanąłem i przyglądałem się jej przez dłuższą chwilę. Zaciekawiło mnie, co robi tym deszczowym świtem, który nadawał się, moim zdaniem, głównie do spania.
Moja sąsiadka Ingrid spojrzała w okno. Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Kiwnąłem nieznacznie głową, tak odruchowo, jakby na powitanie, jakbym chciał usprawiedliwić się z zaglądania do jej pokoju.
Zasunęła zasłonkę, a ja poszedłem do siebie.
Ludzie z bezsennością robią różne dziwne rzeczy. Mój wujek, dla przykładu, od północy oglądał program telewizyjny o giełdzie papierów wartościowych. Miał taki w swojej kablówce. Gapił się na te wszystkie notowania i indeksy, nazwy spółek i funduszy inwestycyjnych i mógł to robić do świtu. Czasami udawało mu się w ten sposób zasnąć, ale z reguły przestawał dopiero, gdy na antenę wchodził poranny serwis informacyjny. Zaproponowałem mu kiedyś, żeby zagrał na giełdzie, skoro tak się tym interesuje. Powiedział, że zupełnie go to nie obchodzi, a ogląda to, bo liczby go uspokajają.
Ciekawe, co uspokaja moją sąsiadkę Ingrid.
Nie mogę odmówić nieco racji znajomym, którzy przestrzegali mnie przed samotnością. Nie mam tu nikogo i czasem trochę mi to doskwiera. Czasem, nie ciągle, bo dużo pracuję, raz na dziennej, raz na nocnej zmianie, a zdarza się, że na obu pod rząd. W ten sposób nie mam czasu na rozmyślanie.
W pracy nie rozmawiam zbyt wiele. Za duży hałas. Swobodnie pogadać można jedynie na przerwach, ale wtedy ludzie zbijają się w ciasne grupki, palą papierosy i wspominają wspólne wypady do klubów. Ja nie palę i nie chodzę na imprezy. Nie lubię dymu i tłumów, więc pozostaję z boku. Czasami coś wtrącę, włączę się w jakąś rozmowę, ale rzadko. Nie, żeby mnie odrzucali – niektórzy sprawiają wrażenie, że mnie lubią. Ale jakoś nie zależy mi na brataniu się.
Po pracy wracam do domu pieszo. To spory kawałek, ale ja lubię chodzić. Mijam port, magazyny, sklepy, bibliotekę, ratusz. Jeśli jest dzień, to wstępuję do supermarketu po mrożoną pizzę albo jakieś inne gotowe danie. Potem przechodzę obok redakcji lokalnej gazety: „Rzetelne informacje. Codziennie, od stu lat!”. Taki mają slogan. Potem mijam jeszcze restaurację, stację benzynową i duży sklep z artykułami gospodarstwa domowego. A dalej jest już moja ulica.
W domu z reguły nie robię nic ciekawego. Jem, śpię. Oglądam telewizję. Czasami wyskakuję do okolicznej kafejki internetowej wysłać maila do rodziny. Więcej nic.
Moja sąsiadka Ingrid zasłabła dziś na schodach. Leżała tuż za progiem jak szmaciana lala. Albo worek kartofli. Próbowała podnieść się niemrawo, jednak wyglądała, jakby grawitacja specjalnie dla niej kilkukrotnie przybrała na sile. Jakby jej ręce i nogi ważyły przynajmniej pół tony.
Du ju łont som help?, zapytałem jak głupek po angielsku. Pewnie mnie nie zrozumiała. Nie jesteśmy w Anglii. Wymamrotała coś niezrozumiale, opluwając sobie dolną wargę. Pomogłem jej wstać i zaprowadziłem ją z powrotem do mieszkania. Wyglądało przytulnie, choć miało ten charakterystyczny zapach, jaki wydzielają mieszkania starców. Zawlokłem ją na wersalkę w saloniku i położyłem na wznak. Zmieściła się w sam raz.
Była biało-żółta na twarzy, policzki miała zapadnięte, a jej oczy wpatrywały się w sufit, jakby już widziały światełko na końcu tunelu. Przez chwilę nie mogłem się zdecydować, czy spełniłem swój obowiązek wobec bliźniego i mogę odejść, czy powinienem zrobić coś więcej. Moja sąsiadka Ingrid jęczała i mamrotała coś pod nosem, ale nie próbowałem jej zrozumieć. Zaczęła oddychać głęboko, z trudem, jakby każdy oddech miał być ostatni. Wtedy naprawdę przestraszyłem się, że umrze.
Zadzwoniłem na pogotowie. Tam całe szczęście nie było problemu z angielskim. Ambulans przyjechał po dziesięciu minutach. Uznałem, że to imponujące. W moim miasteczku najlepiej było samodzielnie przywieźć chorego na ostry dyżur, bo karetki tylko do wypadków drogowych przyjeżdżały prędzej, niż w godzinę.
Sanitariusze uznali, że moją sąsiadkę Ingrid trzeba koniecznie przewieźć do szpitala. Zapytali, czy zajmę się jej mieszkaniem. Powiedziałem, że tak naprawdę jej nie znam. Może ma krewnych, dzieci, które trzeba poinformować? Sanitariusze próbowali się tego dowiedzieć, ale głos staruszki był zbyt słaby. Poruszała tylko wargami. Zrezygnowali. Spytali więc, czy mogę przynajmniej przypilnować mieszkania, dopóki moja sąsiadka Ingrid nie wydobrzeje na tyle, żeby wyznaczyć kogoś innego. Co było robić, zgodziłem się. Poza tym byłem niemal rozczulony, że tak tu ufają ludziom.
Gdy pojechali, poczułem się jak intruz. Szukałem przez chwilę kluczy do drzwi wejściowych, ale nie znalazłem. Nie chciałem grzebać kobiecie po szufladach. To w końcu jej szuflady. Wyszedłem więc i po prostu zamknąłem drzwi. Przecież tu nie kradną. Poza tym, oprócz mnie, nikt tu nie mieszka.
Postanowiłem, że zwyczajnie będę miał oko na mieszkanie mojej sąsiadki Ingrid do czasu, aż zjawi się jakiś krewny albo znajomy. Jednak nikt taki się nie zjawił.
Dwugodzinne noce są dziwne. Trochę tak, jakby z lewej strony widzieć już świt, a z prawej wciąż zmierzch. Jakby czas nie całkiem dzielił się na dni. W środku nocy jest się dosłownie rozpostartym pomiędzy dwoma karkami kalendarza. Jakby wciąż był ten sam dzień. No, a poza tym wciąż pada, więc faktycznie trudno odróżnić kolejną dobę od poprzedniej.
W środku zimy jest oczywiście odwrotnie. Dzień rozpala się tylko na chwilę, niemrawo, jakby chciał odfajkować kolejną datę i udać się na spoczynek. Człowiek ma wrażenie, że wciąż na coś czeka, bo przecież życie toczy się za dnia, a skoro ten przemija tak szybko, to wciąż tkwi się w jakimś martwym punkcie, jakimś zawieszeniu.
Teraz mam problemy ze snem. To przez światło. Wciąż jestem rozbudzony, trochę rozbity, ale to raczej nie bezsenność. Sypiam, ale nerwowo i krótko. Mimo to wolę ten czas, niż ciągnącą się w nieskończoność zimową noc. Wtedy, gdy wciąż było ciemno, gdy wiatr poruszał gałęziami drzewa, które skrobało wciąż w szybę kuchenną, odczuwałem dziwny niepokój. Gdy byłem mały, bałem się ciemności. Chyba trochę mi zostało. Zimą, leżąc w łóżku, pociłem się pod kołdrą i odmawiałem w kółko różne zapamiętane modlitwy. Uspokajało mnie to.
Rano było mi wstyd.
Moja sąsiadka Ingrid wróciła ze szpitala. Choć trudno mi w to uwierzyć, jestem u niej w domu i piję kawę z whiskey. Mieszkanie ma znacznie większe od mojego. Jest salonik, w którym siedzimy, toaleta, łazienka, kuchnia. Widziałem dwie pary drzwi, za którymi muszą się skrywać kolejne pokoje. W sumie przynajmniej sześć pomieszczeń. Wystrój jest skromny, ale szykowny. Trochę mebli kolonialnych. Dużo brązu.
Okazuje się, że moja sąsiadka Ingrid mówi po angielsku. To wiele ułatwia. Nie tylko jeśli chodzi o komunikację w ogóle. W angielskim lubię dla przykładu to, że do każdego można zwracać się po imieniu.
– My name is Ingrid – przedstawia się moja sąsiadka Ingrid. I wszystko jasne. A maj nejm is Igor, odpowiadam, podając jej rękę. W ten sposób nie musimy bawić się w jakieś głupoty z panem, panią i tak dalej.
Rozmawiamy o rzeczach nieważnych. Moim kraju, jej kraju, jej zdrowiu, mojej pracy. Gdy kończą nam się tematy, zaczynamy rozmawiać o czymkolwiek, co nas łączy. A łączy nas ten dom, więc pytam o niego, a moja sąsiadka Ingrid odpowiada, że mieszka w nim całe życie. Że tam, gdzie teraz jest fabryka konserw rybnych, wcześniej były spichlerze, a dwie ulice stąd zaczynał się sad. I że dalej, tam, gdzie teraz jest dzielnica domków jednorodzinnych, kiedyś nie było nic. Opowiada, a ja wyobrażam sobie, jak czas przepływa przez to miejsce i przez życie mojej sąsiadki Ingrid i jak te kosmki czasu splatają się jakby w warkocz, którym jest opowieść. I to jest miłe wyobrażenie – że patrzę na historię tego miejsca konkretnymi oczyma. To coś, czego człowiek nie dowie się z przewodników turystycznych ani internetu, tylko od drugiego człowieka.
Chciałabym cię przeprosić, mówi nagle moja sąsiadka Ingrid, I’d like to apologize. Jestem trochę zaskoczony. Łaj?, pytam. Bo bardzo cię nie lubiłam, gdy się wprowadziłeś. Nie lubię, jak ktoś mieszka w tamtym mieszkaniu. Poza tym twoi rodacy z reguły są hałaśliwi i niemili. I kradną. Podobno.
Uśmiecham się, trochę zakłopotany.
To ja też chcę przeprosić, mówię. Miałem cię za jakąś zwariowaną… – „staruchę”, chcę powiedzieć, ale brakuje mi słowa; poza tym byłoby to niemiłe – … starą kobietę, kończę. Powinienem od razu przyjść i się przedstawić. Nie byłoby nieporozumień.
Moja sąsiadka Ingrid macha niedbale ręką i dolewa mi kawy z whiskey.
– I’m glad you don’t hold a grudge – mówi. Że to miło, że nie chowam urazy.
Fakt, też jestem glad szi dont hold a grudż.
Chciałbym stąd wyjechać. Nie w ogóle, bo praca jest dobra i dobrze płatna. Chciałbym wyjechać tak na jakiś czas, zobaczyć fiordy albo płaskowyż. Albo góry i lodowiec.
Słyszałem, że jest tu pięknie. Że fiord północny jest strzelisty i stromy; ostre skały wgryzają się w ocean, a ten wlewa się w głąb lądu wąskimi jęzorami. Słyszałem, że ze zboczy spływają kaskady wody. W słońcu błyszczą, mienią się i czasami widać tęczę. A wielkie promy wycieczkowe wyglądają na tle fiordu jak małe, białe zabawki w dziecięcej wanience. Na południu z kolei jest więcej kwiatów i owocowe ogrody. Tam fiord jest mniej stromy. Łagodny. Podobno jest tam bardzo spokojnie. Rozmawiałem też z pewnym myśliwym. Mówił, że niedaleko stąd rozpościera się największy płaskowyż w Europie. Wiele dni można wędrować w tę i z powrotem i nie napotkać ani jednego człowieka. Jak okiem sięgnąć – morze kamieni, niskie wzgórza, a niebo zawieszone nisko, jakby chciało otrzeć się brzuchem o ich szczyty. Podobno są tam wielkie stada reniferów, tylko trudno je wypatrzyć. Zlewają się z otoczeniem, jak duchy. I nie ma zasięgu w komórkach. Wcale.
Chciałbym to wszystko zobaczyć, ale ilekroć mam dzień czy dwa wolnego, dopada mnie jakaś niemoc i śpię bez przerwy. Albo oglądam telewizję. A jak nie, to żal mi zarobionych pieniędzy. Myślę sobie: transport jest drogi, a zanim dotrę na miejsce, będę musiał wracać. I po co mi to? I zostaję. A potem żałuję, że nie pojechałem. I siedzę wciąż w tej światowej stolicy deszczu, gdzie ciągle, od pierwszych dni marca, pada.
Moja sąsiadka Ingrid nienawidzi deszczu.
– I hate this everlasting rain – mówi, a ja wyrażam uprzejme zdziwienie, że łaj, że hał kam? Czy nie mieszka tu całe życie? Czy się nie przyzwyczaiła? Czytałem przecież, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku padało prawie dwieście dni z rzędu. Bez przerwy. Teraz to dopiero jakieś sto dwadzieścia dni, więc do rekordu jeszcze sporo.
Moja sąsiadka Ingrid uśmiecha się. Zauważam, że to ładny uśmiech. Że musiała być kiedyś bardzo ładną kobietą. Może piękną, jak te blond anielice z Bergmana. A poza tym wciąż ma własne zęby, nieco zbrązowiałe i spróchniałe, lecz własne. Wydaje mi się to ciekawe.
Opowiada, że owszem, że mieszka całe życie, ale deszcz źle się jej kojarzy. Mówi to tak, że wyczuwam, że to nie jest zwyczajne „źle”. Milczę zatem, a ona podejmuje po chwili.
– To było tuż po pierwszej wojnie, mówi. Tamtego lata wciąż padało, jak teraz. Miałam niecałe czternaście lat. – Wstaje, podchodzi do kredensu i przynosi mi zdjęcie. Widzę ładną dziewczynkę, jeszcze dziecko. Duże oczy i ujmujące rysy. Jasne loczki. – Chłopak z sąsiedztwa miał być moim mężem – mówi. – Jeszcze mu tego nie oznajmiłam, ale już postanowiłam. Był ode mnie dwa lata starszy. Zmarł stary latarnik i do miasteczka przyjechał jego syn, aby objąć stanowisko. Ludzie gadali, że był na wojnie, ale nie byli pewni, w której armii walczył i czy to w ogóle prawda. Był młody, ale w twarzy miał coś bardzo starego. I nie miał lewej ręki.
Historia syna latarnika nie interesowała mnie, mimo że mogłaby. Moja matka była kucharką i chodziła mu gotować za pieniądze, bo nie dawał sobie rady. Miałabym, że tak powiem, informacje z pierwszej ręki. Ale mnie interesował chłopak z sąsiedztwa.
Szkoda, że ja nie interesowałam jego.
Chłopak z sąsiedztwa interesował się bowiem córką piekarza. Chudą i niezbyt ładną dziewczyną, która jednak miała siedemnaście lat, piersi i błysk w oku mówiący, że dobrze wie, co i po co skrywa pod spódnicą. Mimo że dla mnie chłopak był zawsze miły, to jednak widział we mnie wyłącznie dziecko.
Dziecko czuło jednak zazdrość zupełnie taką samą jak ta, którą czują dojrzałe kobiety.
W moje czternaste urodziny rodzice popili trochę wina. Wieczorem, gdy leżałam już u siebie w łóżku, usłyszałam przez uchylone drzwi, jak rozmawiają. O mnie. Jeszcze dwa, trzy lata i wyfrunie z domu, mówiła matka. Będzie miała dopiero siedemnaście lat. To nie za wcześnie?, wątpił ojciec. Lepiej, żeby dziewczynie szybko znaleźć męża, powiedziała matka. Ta mała ulicznica z piekarni ma właśnie siedemnaście, a gzi się z synem latarnika jak doświadczona lafirynda, dodała.
Poczułam, że los uśmiechnął się do mnie.
Nazajutrz uprzejmie zdałam relację chłopakowi z sąsiedztwa. Nic nie odpowiedział. Jego twarz zrobiła się jakaś szara, dziwna. Trochę się przestraszyłam. Podziękował mi i poszedł sobie. Tego dnia już go nie widziałam. Nazajutrz dziewczyna z piekarni przybiegła z krzykiem, że syn latarnika nie żyje. Gdy była u niego, zjawił się chłopak z sąsiedztwa, zaczął krzyczeć i zepchnął go ze schodów. Mężczyzna upadł tak nieszczęśliwie, że skręcił kark. Może dlatego, że nie miał ręki. Gdyby miał, mógłby się czegoś złapać. Tak sądzę.
Ludzie byli wstrząśnięci. Nie zainteresowało ich nawet, co dziewczyna robiła u syna latarnika. Albo i zainteresowało, lecz później, bo nagle piekarz zaczął trzymać córkę krótko i szybko wydał ją za jakiegoś szewca z sąsiedniego miasteczka. Ponoć miała ciężkie życie.
Chłopaka natychmiast złapano. Był blady i roztrzęsiony. Pomyślałam, że nie zrobił tego z rozmysłem. Chciałam myśleć, że zabił przypadkiem. Że pewnie nie chciał zabić, lecz uderzyć mężczyznę. W złości. Płakałam.
Śledczy trochę mnie później wypytywali. Widocznie chłopak powiedział im, że ode mnie dowiedział się o córce piekarza i synu latarnika. Ale nie naciskali za bardzo i szybko stracili mną zainteresowanie. Winny był przecież w ich rękach, nie było żadnej zagadki do rozwiązania.
Kilka tygodni później sąd skazał chłopaka na więzienie. Dwaj policjanci mieli go dowieźć na miejsce koleją. Widocznie nie przyłożyli się do swej pracy. Trzy dni później dowiedzieliśmy się, że próbował wyskoczyć z wagonu i uciec. Nie udało mu się, trafił prosto w drzewo. Też skręcił kark, jakby zgodnie z tą zasadą o oczach i zębach. Nierychliwy i sprawiedliwy Bóg tym razem wyjątkowo się pospieszył.
Tamtego lata ciągle padało. Tak samo, jak teraz, mówi moja sąsiadka Ingrid.
– That’s why I hate this everlasting rain.
Milczę. Potem pytam, gdzie mieszkał chłopak z sąsiedztwa. Bardziej, by przerwać ciszę, niż z ciekawości. Uśmiecha się i pokazuje drzwi na klatkę schodową. Popija kawę z whiskey. Tam, gdzie ja?, pytam. Kiwa głową.
Jeśli nie liczyć wizyt u mojej sąsiadki Ingrid, która od powrotu ze szpitala regularnie zaprasza mnie do siebie, a także wypadów do supermarketu czy kafejki internetowej, po pracy prawie nie wychodzę z domu. Po pierwsze dlatego, że nikogo nie znam, a po drugie, bo nie czuję potrzeby. Nigdy nie ciągnęło mnie zbyt bardzo na miasto, do ludzi, a tutejsza aura sprzyja domatorom i samotnikom. W tych rzadkich chwilach, gdy zachciewa mi się wyjść na piwo albo do kina, wystarcza jedno spojrzenie na zalane deszczem szyby w oknach, by stracić ochotę na włóczęgostwo.
Poza tym moja sąsiadka Ingrid jest wystarczająco interesująca. Ta historia, którą mi opowiedziała… Jak w książce. Albo filmie. Trochę jak opowieści wojenne dziadka, tylko że w nich w sumie nie było nic zajmującego. Ot, akurat gdzieś szedł, gdy gdzieś indziej coś się wydarzyło. Innym razem gdzieś się ukrywał, ale okazało się, że niepotrzebnie. Pewnego razu zaczepił go Niemiec, ale chciał tylko papierosa…
Historia mojej sąsiadki Ingrid jest inna. Ma jakiś taki ciężar.
Zastanawiam się, czy ją wymyśliła.
Moja sąsiadka Ingrid mówi po angielsku w stopniu, którego nigdy nie uda mi się osiągnąć. Jej zasób słownictwa mnie przytłacza i czasami muszę prosić, żeby się ograniczała, bo nie nadążam.
Początkowo nie mogłem uwierzyć, że tak stara kobieta tak doskonale włada językiem obcym. Rozbawiło ją to. Uznała, że widać osądziłem ją po pozorach. Niechętnie przyznałem jej rację.
Wyjawiła, że przez prawie pięćdziesiąt lat pracowała jako tłumaczka. Tłumaczyła Lewisa Carrolla, Edgara Allana Poe, Ezrę Pounda. Pracowała nad Szekspirem.
– My husband was an Englishman – wyjawia. Twój mąż był Anglikiem?, dziwię się nieco. Dlaczego nie?, pyta. Wyjawiam, że myślałem trochę o historii, którą mi opowiedziała. Że dwa trupy z powodu zazdrości dziecka… Że jakoś się to pewnie za nią ciągnie… No i że uroiłem sobie, że nie miała męża, jakby los tamtego chłopaka miał skazać ją na samotność.
Spuszcza wzrok. Przez moment pod rysami staruszki widzę znów dziecko z fotografii. Potem mówi: Nie, nie. Miałam męża. Mój Boże, byłam naprawdę piękną kobietą, I was truly a beauty, you know. Nie miałam dzieci, kwestie zdrowotne. Z resztą, nigdy nie chciałam. Ale męża miałam.
Milczymy. Czuję się dziwnie. Rozmawiam o życiu z osobą, która mogłaby być moją prababką. Z jednej strony czuję respekt i obawę, że wykazuję się jakąś szczeniacką bezczelnością. Z drugiej strony ona zachowuje się, jakby nie urodziła się wiek temu. Ta bordowa chusta, spodnie, koszula. Wygląda po prostu jak kobieta. Tylko że niebywale stara. No i ta magia angielskiego – nie babcia czy starsza pani, tylko Ingrid.
– Come, Iggy, I’d like to show you something – pokażę ci coś, mówi. Wstajemy i idziemy do innego pokoju. Pamiętasz, jak mówiłam, że nienawidzę deszczu? To prawda. Ale tu ciągle pada. W deszcz trzeba coś ze sobą zrobić, by nie popaść w marazm. Z drugiej strony, masz rację. Z tym, co mówiłeś. Z dwoma trupami. I jeszcze dziewczyna… Ten szewc to był ponoć kawał drania. Więc połączyłam jedno z drugim, mówi moja sąsiadka Ingrid, otwierając drzwi. Wchodzimy do dużego pomieszczenia. Pod oknem stoi spory stół, a na nim lampka. Choć jest jeszcze jasno – wybiła dopiero dziesiąta wieczorem – moja sąsiadka Ingrid zapala ją i oświetla wysoki stos materiału. Nie, nie materiału. To jakby dywany, tylko cienkie. Na ścianę. Przypominam sobie nazwę – gobeliny. Podchodzę bliżej, patrzę na ten położony na górze i widzę sylwetkę mężczyzny. Wyrazistą, barwną. Piękną. Przyglądam się bliżej i widzę, że mężczyzna nie ma ręki. Lewej. Patrzę na moją sąsiadkę Ingrid i widzę, że widzi, że zrozumiałem.
Od dziecka umiałam tkać, haftować, dziergać, mówi. Miałam smykałkę do robótek ręcznych. Nigdy tego jakoś nie rozwijałam. W deszczowe dni, gdy nie miałam nic innego do roboty, po prostu siadałam i zaczynałam to robić. Tak wyszło, że raz, drugi, trzeci utkałam ich postacie. A potem to już było świadomie. Tak chciałam. Taki sposób na pamięć i na deszcz.
Przeglądam kolejne prace i widzę dziewczynę, chłopaka, mężczyznę. Razem, osobno, w różnych kolorach i kontekstach. Mówię: to naprawdę piękne. A potem: ile tego jest? Sto czterdzieści siedem, odpowiada. Jestem zdumiony. Sprzedajesz je?, pytam. Zaprzecza. Po prostu nie chciałam zapomnieć, mówi moja sąsiadka Ingrid. Nie chciałam ich nigdy zapomnieć.
Wracamy do saloniku. Ona dolewa sobie kawy, przynosi whiskey i wlewa nieco do czarnego naparu. Ach, mówi nagle, przypominając sobie coś. To najlepsza whiskey, jaką piłam. Sympatię do whiskey przejęłam od męża. Był prawdziwym koneserem. Tę lubił najbardziej. Spójrz na nazwę, mówi i podsuwa mi butelkę. Na brązowej etykiecie widnieje jeden wyraz. Czytam. Brzmi jak imię, mówię. Moja sąsiadka Ingrid kiwa głową z uśmiechem. Tak właśnie się nazywał, chłopak z sąsiedztwa, mówi. Life is so peculiar, isn’t it?
Gdy już wychodzę, pyta: Powiedz mi, zastanawiałam się, dlaczego tu przyjechałeś?
Spuszczam wzrok. Wzdycham. Przecież wiem, dlaczego i po co. To takie nieskomplikowane. Powiedzieć?
– For money… – mówię nieśmiało, trochę z wstydem.
Moja sąsiadka Ingrid patrzy na mnie uważnie. Potem uśmiecha się nieznacznie.
– That’s all right. You are who you are. Don’t be afraid – mówi.
Żeby nie bać się tego, kim się jest. Czy jakoś tak.
Wracam z pracy i, jak co dzień, przechodzę obok redakcji lokalnej gazety. „Rzetelne informacje. Codziennie, od stu lat!”. I nagle dociera do mnie treść sloganu. „Od stu lat”. Zatrzymuję się, waham, po czym wchodzę do środka.
Czy Państwo mają tu archiwum?, pytam.
Archiwum?, kilkuletnie, tak, odpowiada redaktor. A o co konkretnie chodzi? W czym mogę pomóc?, pyta.
Chciałbym coś sprawdzić, zweryfikować pewne zdarzenie. Ale to było dawno. Po pierwszej wojnie, tłumaczę.
Ach, redaktor kiwa głową. To nie u nas. Wszystkie roczniki gazety ma biblioteka. Są ogólnodostępne, ale z reguły trzeba na nie trochę poczekać.
– Długo? – pytam.
Nie, zazwyczaj jeden dzień, ale jeśli panu zależy, proszę powiedzieć, że przysyła pana redaktor Osgaard. Powinno pomóc.
Idę więc do biblioteki i mówię, że stare roczniki, że redaktor Osgaard. Bibliotekarz znika na kilkanaście minut, po czym przynosi mi opasłe tomisko. Siadam w czytelni i wertuję. Przerzucam kartę za kartą, zagłębiając się w historię światowej stolicy deszczu.
Wreszcie trafiam na to, czego szukam: Śmierć młodego latarnika. Zabójstwo w afekcie. Młoda dziewczyna, młody morderca. A przy tekście – fotografie osób, które już widziałem na gobelinach mojej sąsiadki Ingrid. Sprawdzam jeszcze datę wydania. Przeliczam lata w myślach. Uśmiecham się. Wszystko się zgadza.
Oddaję rocznik bibliotekarzowi. Nie chce pan kserokopii?, pyta. Zaprzeczam. Nie, już wiem, co chciałem wiedzieć, mówię.
Moja sąsiadka Ingrid ma sto lat. Naprawdę. Wiem, że to niewiarygodne. Musi mieć coś w genach. Albo stosuje jakąś dietę. Nie wiem.
Dziś są jej urodziny. Kupiłem jej butelkę whiskey, tej samej, którą mi pokazywała. Gdybym wiedział, ile kosztuje, to bym nie kupił, ale głupio mi było się wycofać, gdy butelka już stała przede mną na ladzie. Ale to dobrze. I tak nic nie robię z pieniędzmi, które zarabiam.
Ciągle pada. Zaczęło padać na początku marca i nie przestało do dziś. Jest koniec sierpnia. Jeszcze jakieś trzy tygodnie i padnie, że tak powiem, rekord. Ale to nic. Za dwa dni zaczynam urlop. Jadę zobaczyć płaskowyż. Muszę się śpieszyć, bo jesień przychodzi tu nagle i szybko mija. Myślę, jednak, że jeszcze zdążę przed zimą.