Mężczyzna siedzi pod wiatą, na podwórzu ponad stuletniej leśniczówki gdzieś w lasach zachodniej Wielkopolski. Kiedyś było tu nic, potem Polska, potem Niemcy, potem znowu Polska. Od zawsze był las, a przynajmniej od czasu, gdy lądolód ustąpił na północ po ostatnim glacjale. Czyli w praktyce – od zawsze.
Przed sobą ma laptopa, kawę, telefon. Gdzieś na poddaszu sąsiadującego z wiatą budynku mrugają diody modemoroutera wifi. Kilkunastometrowej średnicy bańka cyfrowej obecności otula leśniczówkę i zahacza o antenę komputera, łącząc go z ogólnoświatową siecią.
Mężczyzna programuje coś dla firmy położonej pół tysiąca kilometrów od niego, pracującej dla innej firmy, której siedziba mieści się niemal dokładnie po przeciwnej stronie planety. Gdy Europejczycy po raz pierwszy docierali w tamte rejony, rejs morski trwał około 252 dni.
W Ameryce północnej, gdzieś w Dolinie Krzemowej albo zupełnie gdzieś indziej, grzeją się serwery, na których rozsiadły się zdumiewające architektury LLM-ów, potocznie i masowo zwane już sztuczną inteligencją. W każdej sekundzie ich cyfrowe synapsy generują o całe rzędy wielkości więcej kodu, niż siedzący przed leśniczówką mężczyzna.
W koronach drzew, które otaczają to zanurzone w gęstwinie podwórze, świergoczą dziesiątki ptaków. Ich głosy komponują się w jednolitą melodię tła, leśny ambient. Od czasu do czasu gdzieś z wysoka dobiega stukot dziobu dzięcioła oraz skrzypienie pracujących na wietrze pni sosen. Kilkanaście metrów od mężczyzny niszczeje cierpliwie nieużywany od lat budynek starej stodoły. Można odnieść wrażenie, że nie zapada się w sobie wyłącznie dzięki wiążącej sile korzeni bluszczu, który pokrywa jego ściany gęstym arrasem zieleni.
Mimo bezustannego tańca cieni, falowania koron drzew, drżenia liści dominuje poczucie, że absolutnie nic się nie dzieje. W jakiejś szerszej, kosmicznej perspektywie tak właśnie jest.