Zajrzałem niedawno do moich kryptowalutowych portfeli. W bitcoinowym mam jakieś ułamkowe wartości, dające w sumie nieco ponad sto złotych przy obecnych, kosmicznych dość notowaniach BitCoina. W Ethereum uzbierało mi się nieco więcej, co zaskoczyło mnie bardzo, gdyż sprawdzając ostatnio nie znalazłem tam żadnych znaczących sum. Widać notowania ETH również drastycznie skoczyły, czego nie odnotowałem.
Dlaczego kryptowaluty w ogóle mają wartość? Rok temu wydawało mi się, że rozumiem. Ich wartość to funkcja złożoności i użyteczności systemu, który je podtrzymuje, możliwa do wyrażenia w terminach popytu i podaży. Istnieje ograniczona liczba możliwych do wygenerowania jednostek kryptowaluty, a każda z nich powstaje w wyniku obliczenia gromadzącego pewną pulę transakcji bloku. Transakcje te to nie tylko płatności, ale też wirtualne kontrakty, uwierzytelnienia, przekazywanie uprawnień itp. itd. Im więcej zastosowań i podmiotów zainteresowanych ich wykorzystaniem, tym większa wartość infrastruktury podtrzymującej system, tym większa wartość pracy obliczeniowej włożonej w obliczanie bloku i zarazem większa wartość nagrody – jednostki kryptowalutowej.
Potem, rzecz jasna, rozumienie wymknąło mi się, rozmyło. Pojawiły się ponownie pytania: okej, ale dlaczego nie płacić za tę pracę po prostu w dolarach, euro czy jenach? Próbując ponownie znaleźć rozwiązanie tej zagwozdki, trafiłem na spekulacyjne wytłumaczenia, bliskie logice giełdy. Wartość kryptowaluty ma w nich brać się z dostępności i zapotrzebowania: im więcej ludzi chce posiadać, dajmy na to, Bitcoina, tym więcej jest on wart. Im wyższy popyt, tym wyższa cena.
Po co jednak go w ogóle chcieć?
Parę dni temu trafiłem na frapujące i niepokojące ujęcie Everesta Pipkina na platformie Medium (https://everestpipkin.medium.com/but-the-environmental-issues-with-cryptoart-1128ef72e6a3). Pipkin dowodzi, że wartość kryptowalut bierze się z samej ich konstrukcji zakładającej, że obliczenie każdego kolejnego bloku będzie trudniejsze i bardziej energochłonne, niż obliczenie poprzedniego, co daje gwarancję wzrostu wartości i marnotrawności całej infrastruktury. Pipkin argumentuje:
Because of this, Bitcoin’s continued financial return depends on coins being harder to make in the future. The people who invest in cryptocurrencies- like any kind of futures speculation- are betting that it will be better to be holding this resource tomorrow than making it.
Everest Pipkin, „HERE IS THE ARTICLE YOU CAN SEND TO PEOPLE WHEN THEY SAY: BUT THE ENVIRONMENTAL ISSUES WITH CRYPTOART WILL BE SOLVED SOON, RIGHT?”
Czyli: wartość kryptowalut ma charakter spekulacyjny; ludzie kupujący je zakładają się, że bardziej opłaca się nabyć je dziś, niż w przyszłości, gdyż dziś prościej jest je wytworzyć, niż potem. Dla przykładu, wartość nieruchomości czy dzieł sztuki nie posiada tej gwarancji wbudowanej w samą logikę swojego istnienia. Jest bardziej umowna, bardziej zależna od czynników mikro- i makroekonomicznych. Odwrotnie jest w przypadku Bitcoina, Ethereum i spółki. Jest całkowita pewność, że obecnie łatwiej jest wygenerować nowe jednostki, niż za rok czy dwa, w związku z czym jest to doskonałe medium do ulokowania kapitału.
Jednak artykuł Pipkina nie ma charakteru opisowego. Jest oskarżeniem rynku kryptowalut i blockchaina jako takiego. Autor mówi wprost: cały system jest tym więcej wart, im więcej energii marnuje, ponieważ obliczanie kolejnych bloków to monstrualny wydatek energetyczny na coś, co absolutnie nie jest konieczne. Sięgając do innego źródła:
We determine the annual electricity consumption of Bitcoin, as of November 2018, to be 48.2 TWh, and estimate that annual carbon emissions range from 21.5 to 53.6 MtCO2. The means that the level of emissions produced by Bitcoin sits between the levels produced by the nations of Bolivia and Portugal.
Christian Stoll,Lena Klaaßen,Ulrich Gallersdörfer, „The Carbon Footprint of Bitcoin”
Everest Pipkin (https://everest-pipkin.com) powiada krótko: z moralnego punktu widzenia kryptowaluty i blockchain są nie do przyjęcia. Żadnych ale i żadnych kompromisów. Kropka.
Etyczny aspekt używania sieci już wcześniej nasuwał mi się na myśl przy różnych okazjach. Przenoszenie usług do sieci i wynajdywanie coraz to nowych technologii jest fascynujące i żywo mnie interesuje, jednak jest tam wciąż ta druga, mroczna strona medalu. Przeczucie, że ktoś gdzieś (lub kiedyś) za to wszystko płaci (lub zapłaci). Że ten raj jest na kredyt. Że streaming, e-commerce, chmury i inne cuda to wygoda, która się na nas zemści.
Ale, żeby nie uderzać w górnolotny ton, dokonałem trochę obliczeń i poszukiwań własnych. Oczywiście, zapewne chromych i niepełnych, ale przynajmniej jakichś. No i wychodzi mi, co następuje:
- Szacowane roczne zużycie elektryczności przez całą światową sieć: 73,000,000,000 kWh (https://www.forbes.com/sites/christopherhelman/2016/06/28/how-much-electricity-does-it-take-to-run-the-internet/?sh=4fcfe3df1fff)
- Dla porównania, szacowane roczne zużycie elektryczności przez Polskę: 152,700,000,000 kWh (https://www.wolframalpha.com/input/?i=total+electricity+of+Poland)
- Światowe roczne zużycie elektryczności: 20,000,000,000,000 kWh (https://www.wolframalpha.com/input/?i=annual+internet+energy+consumption)
Naturalnie, nie dotarłem do szczegółowych metodologii i nie wiem, co konkretnie uwzględniają te internetowe szacunki: czy tylko utrzymanie serwerów? Czy również gospodarstwa domowe, utrzymanie infrastruktury przesyłowej itp. itd. Nie mniej, z obliczeń wychodzi, że globalna sieć rocznie zużywa mniej, niż 0,5% (konkretnie 0,365%) rocznej światowej konsumpcji elektryczności… Nie wiem, zapewne czegoś nie pojmuję, ale… chyba nie jest aż tak źle?