Kobiety, które pozostały

Mare z Easttown to opowieść o kobietach, które pozostały. Z konsekwencjami, na posterunku, przy mężczyznach, przy dzieciach. Z obowiązku. W kontrapunkcie, to także opowieść o kobiecie, która odeszła, uwolniła się od mrocznego ciążenia małego miasteczka w Pennsylvanii. Paradoksalnie, zrobiła to, popchnięta i zachęcona przez inną kobietę. Nie mężczyznę.

To też znamienne, bo w Mare z Easttown mężczyźni generalnie są jakoś poza. Poza konsekwencjami, poza ciężarem małomiasteczkowego istnienia. Oni odchodzą – do swojego życia, do swoich nałogów, demonów czy więzienia. Lub do nowych żon.

Naturalnie, Mare z Easttown to przede wszystkim opowieść kryminalna o morderstwie, uprowadzeniach i detektywistycznej robocie. Ta jej warstwa nie jest – bynajmniej – potraktowana po macoszemu bądź pretekstowo. To solidna, logicznie poprowadzona intryga, pozwalająca fanom takich historii zanurzyć się w domysłach, podejrzeniach i dedukcji. Jednak nie ten aspekt stanowi o ciężarze gatunkowym serialu, lecz psychologia bohaterek i bohaterów, pewien egzystencjalny ciężar oraz interpretacyjny klucz. Dla mnie jest nim właśnie zasygnalizowany motyw kobiet. Może nawet – czyśćca kobiet, gdyż bohaterki przechodzą z biegiem fabuły swego rodzaju odkupienie. Od czego? Od fałszu, zakłamania? Od inercji? Od niemożności? Chyba od wszystkiego po trochu.

W ostatniej scenie Mare po raz pierwszy od samobójstwa syna wchodzi na strych, na którym się on powiesił. Wychodzi z czyśćca w górę, zatem w kierunku nieba, choć w zasadzie dąży ku skonfrontowaniu się z sercem swojego osobistego piekła. Oba eschatologiczne końce splatają się w jeden węzeł.