Kimchi. Nareszcie!

Pierwszy raz jadłem kimchi podczas „kulturnych śród”, cyklicznego, cotygodniowego spotkania na mieście z przyjaciółmi. Wziąłem tę koreańską kiszonkę na przystawkę. Zasmakowała mi umiarkowanie, choć było w niej coś, co mnie ujęło.

Drugi raz jadłem kimchi, kupiwszy je podczas tygodnia azjatyckiego w Biedronce. Wówczas doznałem olśnienia. Kompozycja przypraw, intensywność, nuta smakowa – wszystko to odblokowało w jednym, krótkim błysku synaptycznego połączenia konotację (jak w Poszukiwaniu straconego czasu) do jednego z ulubionych smaków mych nastoletnich lat. Był nim smak chińskiej zupki błyskawicznej, sprzedawanej w plastikowych miseczkach w dwóch wariantach: z granatowo-pomarańczowym oraz z żółtym dekielkiem. Wariant z żółtym dekielkiem – to właśnie była zupa o smaku kimchi.

Od tamtej pory kupowałem regularnie ten koreański przymak, tropiąc przy okazji jego przejawy w kulturze, jak np. w czytanej parę lat temu książce Pachinko (którą zresztą, o ile nie myli mnie pamięć, odnotowałem na stronach Eskapisma). Dwa lata temu G. sprezentowała mi nawet dwa spore wory papryki gochugaru, bo parę razy wymsknęło mi się, że chętnie ukisiłbym własne kimchi. Papryka gochugaru stanowi kluczowy składnik poprawnej, tradycyjnej kiszonki.

Mijały miesiące, potem lata, a mój plan ukiszenia własnego słoja koreańskiego przysmaku wciąż czekał na swóch czas. I ten czas w końcu nadszedł. Dwa tygodnie temu nabyłem dwa spore słoje do kiszonek, a niespełna tydzień temu nastawiłem swoją pierwszą porcję. W skład weszła kapusta pekińska, kalarepa, gruby szczypior i ręcznie utarta pasta kimchi z wody, mąki ryżowej, gochugaru, czosnku oraz sosu sojowego.

Przedwczoraj skosztowałem odrobinę, aby zobaczyć, czy sprawy zmierzają we właściwą stronę. Oczekiwałem katastrofy, a jednak nie! Smak nie jest jeszcze w pełni dojrzały, ale to już zdecydowanie kimchi. Jeśli wyjdzie, kiszenie kolejnych porcji, aby na stałe mieć zapas kilograma czy dwóch, stanie się moją osobistą tradycją.