Dzień jak co dzień

Poranne słońce nie sięga w głąb gęstego lasu arkologii. Wyobrażam sobie, jak wstaje zza widnokręgu gdzieś tam, za ścianą strzelistych wieżowców, jak różowa łuna wypala ciemność nocy, torując drogę świetlistej tarczy. Widziałem to w grach, widziałem w filmach, lecz nigdy nie widziałem naprawdę.

Cienka warstewka szronu pokrywa taśmę serwisową, po której wspinam się na butach magnetycznych niczym termit po ścianie termitiery. Co kilkanaście kroków wpinam linę asekuracyjną w ekspresy na wypadek, gdyby technologia zawiodła. Technologia czasami zawodzi. W takich sytuacjach, gdyby nie lina, poleciałbym w dół całe cztery kilometry. Byłoby w tym coś wyzwalającego. Mimo wszystko, wolałbym nie.

Powietrze jest rozrzedzone i rześkie. Ci, którzy nigdy nie wychodzą na zewnątrz, błędnie sądzą, że atmosfera poza arkologią to duszące, szkodliwe opary. To kłamstwo, którego płomień chętnie podsycają ludzie, chcący utrzymać nas w ryzach. W rzeczywistości oddycham tu swobodnie i pełną piersią o wiele bardziej, niż na niskich poziomach mojej dzielnicy, gdzie nawet w środku dnia za oknami panuje półmrok, a system wentylacji z trudem nadąża za dostarczeniem tlenu stłoczonym tam ludziom.

Gdy docieram do wylotu szybu serwisowego, czuję na twarzy powiew ciepłego powietrza. Bujny, soczyście zielony mech porasta owal kilkumetrowego otworu, tu i tam, na cienkich łodyżkach, wyciągają ku światłu swe listki drobne rośliny wysokościowe. Z ciepła i wilgoci korzystają też drobne żyjątka, jak mrówki. Głębiej, przy drobnoziarnistej siatce, chroniącej wnętrze szybu przed ingerencją fauny, swe gniazdo uwiła pustułka.

Wszystko to powinienem oczyścić. Wszystko to powinienem zgłosić.

Nie czyszczę i nie zgłaszam niczego.