Chwila trwa

Plotka głosi, że Marcel Proust napisał W poszukiwaniu straconego czasu pod wpływem wspomnienia wywołanego zapachem. Zapach, jak wehikuł czasu, cofnął go wstecz, zakotwiczył na początku całej sekwencji zdarzeń. A może nie był to Proust, ale bohater jego powieści. Nieważne.

Każdy ma wspomnienia chwil, które były w jakiś sposób konstytutywne dla jego osobowości i życiowej historii. Czasami chwile te są niepozorne i objawiają swoją moc po latach. Powracają we wspomnieniach, osadzone w kontekście wszystkich późniejszych lat. Nabierają znaczenia, lekkości bądź ciężaru. Porastają sensami.

Jedna z takich chwil: Słowenia, las na zboczu wzgórza skalnego piętrzącego się nad wioską Črni Kal. Wraz z kilkoma kompanami wspinaczkowymi rozbijamy biwak na skraju leśnej drogi. Będziemy spać obok samochodów, pod chmurką, na karimatach rozłożonych na błocie i mchu. Będziemy jeść proste posiłki, przygotowane na niewielkich palnikach turystycznych. Ryż, kaszę, kuskus z tuńczykiem w oleju, okraszony zielonymi oliwkami. W okolicy nocuje wiele takich grup, jak nasza; czujnych i cichych, by nie zwrócić uwagi krążącej po dzikich biwakach słoweńskiej policji.

W pewnej chwili podchodzą do nas inni Polacy. Witają się i mówią, że mają świetne lokum w jaskini na szczycie wzgórza. Zapraszają na wino i pogaduchy. Przyjmujemy zaproszenie.

Wspinamy się za poznanymi towarzyszami wąską, zarośniętą ścieżką. Rzeczywiście, docieramy tak niemal na sam wierzchołek góry i oczom naszym ukazuje się wlot do jaskini. Bije z niego ciepły, ledwie widoczny blask. Wchodzimy do środka i widzimy rozświetlone świeczkami wnętrze, biwakowe utensylia i karimaty lokatorów.

Cały wieczór popijamy wino i słuchamy ich opowieści. Po jakimś czasie słucham już tylko jednym uchem. Siedząc u wlotu do jaskini, patrzę w dal i w dół. W odległości kilku kilometrów ode mnie rysuje się wybrzeże Adriatyku. Widzę światła słoweńskich miasteczek w sąsiedztwie czarnej masy morskiej toni. Na niej tu i tam jarzy się samotna gwiazda jakiegoś kutra bądź jachtu. Jeszcze dalej milionem świateł skrzy się włoski Triest. Wyobrażam sobie – bo pamięć tego już nie obejmuje – że chłodny powiew, pachnący leśnym igliwiem, omiata mi twarz. Mam wrażenie, że siedzę na samym szczycie świata – mimo że nie mogę być wyżej, niż parę setek metrów nad poziomem morza. Siedzę tam, bo mogę, bo chcę, bo nic mnie nie wiąże.

Chwila trwa. I jest piękna.