Albo ten anioł z obrazu. Ta sama historia. To było w Pradze, kilka lat temu. Jesienią. Praska starówka przez cały rok tętni życiem. Choć nie, to niewłaściwe określenie. Raczej dławi się. Tak też było tamtego dnia. Był kiermasz, spacerowałem ze znajomym wzdłuż długiego rzędu straganów wyłożonych tandetą udającą rękodzieło i rękodziełem udającym tandetę. Skutecznie, zresztą. W roli gadżetu dominującego rzeczywistość występowały chichoczące czarownice. Piekielna zabawka. Ot, Baba Jaga ubrana w łachmany, z wydatnym nosem, okraszonym obowiązkową kurzajką, dosiadająca miotły i podwieszona u powały kramu. Gdy klasnęło się w dłonie przed nosem takiej jędzy, wybuchała diabelskim chichotem, a ponieważ wokół wisiały dziesiątki, jak nie setki jej sióstr, cały jarmark wypełniał ich śmiech. Istna kraina chichów. Co drugie dziecko, ba, co drugi dorosły, nie mógł się oprzeć pokusie i poklaskiwał przed nosem wiedźmy. Z okolicznych sklepów z pamiątkami, otwartych na oścież, rozbrzmiewał hip hop lub bhangra. Muzyka ludowa globalnej wioski.
– O, a to dobre! – powiedział nagle znajomy, przystając przy jednym z kramów. Spojrzał na coś umieszczonego w głębi stoiska. Potem się zawahał. – No właśnie, czy to jest dobre? Jak myślisz? – spytał.
Przebiegłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Patrzył, zdaje się, na obraz, widoczny za hałdami ozdóbek, pierdółek i bibelotów.
Podszedłem bliżej. Obraz przedstawiał aniołka.
Z obrazami przedstawiającymi aniołki jest generalnie jak z marcepanem. Po pierwszym kęsie, gdy zagęszczona słodycz rozlewa się po podniebieniu, wiemy, że tu nie chodzi o dobre odżywianie się, lecz o kilkaset pustych kalorii w jaskrawym papierku. Lecz ten aniołek był szczególny.
Anděl strážný, głosił tytuł. Anioł stróż. A może anioł–cieć? Tak bardziej; w todze przypominającej raczej wytarty prochowiec, z jednym, sinawym skrzydłem, sterczącym pod kątem przeczącym rzemiosłu malarskiemu oraz perspektywie, wyglądał jak bohomaz skreślony ręką smutnego dziecka. Nad głową aureola, a może poświata, odbita od rozświetlonej słońcem łysiny. W na wpół uniesionej ręce – świeca lub papieros. Nad nim kłąb dymu. Nie widać płomienia. Coś tu się kopci, lecz na pewno nie płonie. W tle zaś, w pewnym oddaleniu od głównej postaci – kapliczka, przypominająca, powiedzmy to wprost, wychodek. Anioł stoi doń bokiem, choć jakby nieco przodem – ot, znów ta dziecięca perspektywa, równoczesność wynikająca z niedomkniętego spojrzenia.
Była w tym jakaś smutna zgoda, przepełniona rezygnacją i zrozumieniem. Był też dystans i rodzaj obojętności, niezaangażowania; oraz niespodziewane piękno w barwach szarości, turkusu i akwamarynu.
Ale czy jesteśmy jeszcze powołani do piękna, szczególnie w tak jarmarcznym kontekście? Pytanie wydaje mi się napuszone, więc wycofuję się z niego natychmiast. Ale dlaczego? Dlaczego boję się zadać pytanie w obawie, że trąca o zbyt wysokie rejestry? W dodatku sam przed sobą?
Stoję i patrzę, tłum mija mnie, zaczynam czuć się nieco zabawnie, przygwożdżony spojrzeniem do niebieskosinego płótna.
– Se vám to líbí? – pyta kramarka, przerywając na chwilę krzątaninę.
– Nie, nie, ja tylko… – zaczynam, ale macham ręką w nieokreślony sposób. Przecież nie znam czeskiego, a nawet gdybym znał, to jak wytłumaczę, że po prostu zastanawiam się nad wartością estetyczną tego, co widzę? Że zachodzę w głowę, czy aby nie jest zagubionym dziełem wśród wszechogarniającej tandety, uchodźcą z równoległego wszechświata?
– 900 korun – podpowiada kramarka. Patrzy jeszcze przez moment wyczekująco. Potem wzrusza ramionami i wraca do swojej pracy.
Kontekst ma znaczenie. Gdyby tylko nie broszki, kogutki, ozdóbki, laleczki zalegające na straganach. Gdyby jakaś galeria, przyzwoite sąsiedztwo, pomyślałbym – ani chybi, dzieło. Gdyby coś potwierdziło moje podejrzenia… Ale nie, nic nie potwierdza! Sam nie potwierdzam, zawstydzony sam przed sobą. Bo jeśli przyznam, że dzieło, a tu – kicz? Albo – że kicz, a to dzieło? Wyjdę na ignoranta. I przed kim? Przed sobą? Na dodatek nigdy się nie dowiem – bo przecież się nie dowiem i może to jest najgorsze – czy się znam, czy się nie znam? Będę musiał żyć z tą niewiedzą, unikając jej chyłkiem jak znajomych z podstawówki. Terror dobrego smaku nie pozwala mi osądzić. Aniołek nie pozwala mi odejść. Poza tym, stoję tak już od kilku minut. Odejść? Głupio. Co pomyśli kramarka? Może coś kupię?
Dobra myśl, podchwytuję własny koncept. Rozglądam się po straganie pełnym karnawału. Wszędzie oryginalne rękodzieło, jako żywo przypominające to, które zalega na sąsiednich kramach. Nagle dostrzegam drewnianą biedronkę–układankę dla dzieci. Niewielkie, czteroczęściowe puzzle, sympatyczną zabawkę. Czuję ulgę. Kupię dla córki, uwolnię się.
Tak robię. Dziękuję, córko. Zwalniasz mnie z obowiązku namysłu estetycznego, a z biedronką w dłoni czuję się uprawniony do odejścia. Odchodzę więc, nie patrząc już na aniołka. Bo a nuż znów ugrzęznę?
I już, już maszeruję wzdłuż straganów. Gawiedź też spaceruje, ogląda. Co rusz ktoś przystaje przed wiszącymi wiedźmami, klaszcze. Wiedźmy wybuchają skrzekliwym rechotem. Też chce mi się śmiać. Oddycham głęboko. Wokół wielojęzyczny gwar praskiej starówki.
Tekst odnaleziony po latach, powstał w 2013 roku