To zasadnicza przypadłość lewicowego dyskursu. Baza funduje nadbudowę, byt kształtuje świadomość. Materialna konstelacja, w której żyjesz, przesądza o tym, co i jak myślisz. Odwrócony Hegel.
Toteż nie jest możliwe – w tej optyce – by wypowiadać się w imieniu zbiorowości. Jeśli by posunąć tę fundamentalną kwestię do ekstremum, nikt nie może solidaryzować się ze wspólnotą, ponieważ logiką lewicy jest analiza, ta zaś dzieli, rozbija na części, separuje. Wszystko to po to, aby zrozumieć mechanizmy, pojąć przyczyny, dokonać redukcji, dokonać krytycznego namysłu.
Jednak, mimo to, podział pozostaje podziałem. Weźmy na warsztat typowe równościowe dylematy lewicy: chcemy sprawiedliwości, wyrażającej się równym traktowaniem. Jednak cóż to znaczy? Mężczyzna dysponuje inną bazą, niż kobieta; to, co jemu wydaje się równością, z perspektywy jej konstelacji materialnej może być opresją. A kobieta? Dla mieszczanki to co innego, niż dla mieszkanki wsi lub małego miasteczka. Bogata mieszczanka natomiast oczekuje innej równości, niż uboga, uboga heteroseksualna widzi sprawiedliwość w czym innym, niż biedna lesbijka. Biedna młoda lesbijka nie równa się natomiast swojej podstarzałej koleżance. W radykalnej wersji dochodzimy do leibnizowskich monad – każdy człowiek jest dla siebie wszechświatem, a zrozumienie wzajemne jest niemożliwe. Nie sposób ruszyć z miejsca z jakąś wspólną narracją, gdyż, jak w paradoksie Zenona, ruch zatrzymuje się w dynamice nieskończonego podziału, zapada się wgłąb.
Prawica nie zaprząta sobie tym głowy. Narracja otorbia się wokół zapładniających wyobraźnię symbolów, z wysokości jej patetycznej retoryki nie widać problemów jednostki, my nie mamy płci, koloru skóry czy orientacji seksualnej, zaś oni nie mają racji. Tak po prostu.