Aeronauci jednego dnia

Spałem niedobrze. Krótko i nerwowo. Przybyliśmy do Jeleniej Góry wieczorem. Hotelowa restauracja kończyła już działalność, my jednak byliśmy głodni. Ruszyliśmy więc spacerem do centrum, kierując się do jednego z nielicznych otwartych jeszcze lokali. W porównaniu z naszym miastem, życie nocne było prawie żadne, mimo że w miejscowości trwał ponoć międzynarodowy festiwal teatrów ulicznych. Być może po prostu nie zawędrowaliśmy wystarczająco daleko? Zależało nam tylko na posiłku, a pizzeria z Aperolem, którą znaleźliśmy na starówce, całkowicie nas usatysfakcjonowała.

Położyliśmy się około północy, nastawiając dwa budziki na 3:50 nad ranem i licząc na niecałe cztery godziny odpoczynku, jednak zarówno ja, jak i G., nie zaznaliśmy ciągłego snu. Mój organizm działał, najwyraźniej, w trybie standby, wybudzając mnie na niemal każdy drobny hałas dobiegający przez uchylone hotelowe okno. Był czujny, wiedząc, że nazajutrz czeka nas przygoda. Mieliśmy lecieć balonem

Wstałem kilkanaście minut przed budzikiem, wyłączyłem go i stałem w oknie, patrząc, jak niebo jaśnieje pierwszą zapowiedzią świtu. Gdy zadzwonił budzik G., ubraliśmy się, oporządziliśmy, zjedliśmy prowizoryczne śniadanie popite zaparzoną naprędce kawą i udaliśmy się na miejsce zbiórki.

Na parkingu jednego z jeleniogórskich supermarketów czekał już na nas pilot. Przywitaliśmy się, a gdy dotarła ekipa naziemna, złożona z dwóch krzepkich, choć niemożebnie zaspanych facetów, ruszyliśmy na miejsce.

Lot balonem jest czynnością, którą pilot kontroluje jednie w bardzo ograniczonym zakresie. Zarówno miejsce startu, jak i lądowania należy wybrać, analizując aktualne warunki pogodowe, ze szczególnym uwzględnieniem kierunku wiatru. Balon bowiem nie daje się sterować tak, jak robi to np. szybowiec. Leci tam, gdzie popycha go podmuch. Z tego też powodu w okresie letnim jedynymi porami, gdy można nim latać, jest świt oraz zmierzch. Za dnia (i najprawdopodobniej w nocy, choć o to zapomniałem dopytać) występują silne prądy pionowe, które mogą wynieść balon zbyt wysoko lub uniemożliwiać mu lądowanie, to zaś byłoby bardzo niepożądane, gdyż kontrola nad wysokością to w zasadzie jedyna kontrola, jaką pilot posiada nad tym romantycznym wehikułem.

Nie zdawałem sobie sprawy, że tak to działa, a jednak po wyjaśnieniach sprawa przedstawia się bardzo logicznie. Na różnych wysokościach wiatr wieje z różną siłą i w nieco różnych (a czasami zupełnie różnych) kierunkach. Zwiększając lub obniżając pułap, pilot wprowadza balon w różne strumienie wiatru, co umożliwia mu skierowanie go w pożądaną stronę. Jest to niedoskonały i obarczony sporą losowością sposób sterowania, jednak nie istnieje żaden inny. Balon posiada, co prawda, linki kontrolne, ale przy ich użyciu pilot może jedynie obrócić go w osi pionowej, ustawiając gondolę w odpowiednim kierunku. Nic ponadto.

Nasz pilot wspomagał się w nawigacji tabletem i technologią. Dzięki szczegółowej prognozie wybrał optymalne miejsce startu i planowane miejsce lądowania, natomiast posiłkując się specjalną aplikacją, widział na bieżąco wektor ruchu z graficznym wyobrażeniem prędkości i odchylenia od planowanego kursu.

– Ciekawe, jak to robili kiedyś? – zastanawialiśmy się z G. na głos. Dziewiętnastowieczni aeronauci, pionierzy w podboju nieba przez nasz nader ekspansywny gatunek, nie posiadali przecież technologii, która umożliwiałaby im taki poziom kontroli. Musieli działać w oparciu o wyczucie i doświadczenie. Ba, samo postawienie balonu musiało być dużo bardziej problematyczne, bowiem nasza ekipa napełniła go powietrzem stosunkowo szybko, posiłkując się potężnym wentylatorem oraz bardzo wydajnymi gazowymi dyszami. Sto pięćdziesiąt lat temu niczego takiego nie było, a mimo to ludziom udawało się wprowadzać w czyn swe śmiałe plany podniebnych wojaży.

Sam lot okazał się bardzo spokojnym i relaksującym doświadczeniem. Chciałbym powiedzieć, że dryfowaliśmy pod porannym niebem w niezmąconej ciszy, ale mijałoby się to z prawdą. Gazowe dysze, wyrzucające pod czaszę balonu gorące powietrze, by wznieść go wyżej, były bardzo głośne, pilot zaś musiał używać ich dość często. Nie przeszkadzało nam to jednak, gdyż poza tym panował fantastyczny spokój. Pod naszymi stopami – sto metrów, kilkaset, czasami ponad kilometr – Dolny Śląsk powoli budził się do życia. Na ulice tu i tam wyjeżdżały samochody, na pola zaś wkraczały stada krów. Na wodach mijanego zalewu wędkarze w łodzi i pontonie moczyli spławiki, oddając się w łaskę innego rodzaju losowości. Po sklepieniu lasu, wygrzewającego się w ostrym świetle poranka, sunął powoli nasz owalny cień, odległy, a jednak połączony z nami.

Najbardziej przygodowym momentem lotu było lądowanie. Pilot zaplanował, co prawda, gdzie chciałby przyziemić balon, jednak pomiędzy planem a realizacją zaszła drobna rozbieżność, gdyż ostatnie słowo i tak należało do wiatru. Wiatr natomiast zagnał nas nieco w bok, na stosunkowo wąskie, położone na zboczu wzgórza pastwisko. Opadliśmy łagodnie, acz dość szybko, wskutek czego gondola odbiła się silnie od podłoża i po chwili ponownie opadła na trawę.

– Teraz szybko, wyskakuj! – zawołał pilot. Wyskoczyłem, on zaś wręczył mi linę, której drugi koniec przywiązany był do sklepienia czaszy balonu. – A teraz biegnij tam, na lewo, do drzew i ciągnij za koniec liny! Ściągaj go na dół! – polecił. Pobiegłem więc, ściągając ku ziemi tracącą powietrze czaszę. Mimo to opór był spory i musiałem trochę powalczyć, aby przytrzymać ją przy ziemi.

Na sam koniec dostaliśmy herbatę i ciastka. Posililiśmy się, gdy ekipa naziemna (która podjechała do nas samochodem), zwijała balon i pakowała go na zmyślnie zmontowaną przyczepkę. Potem ruszyliśmy z powrotem do hotelu.

Nasza przygoda dobiegła końca. Zostaliśmy aeronautami jednego dnia. Wciąż było wcześnie rano. Normalne, weekendowe życie dopiero wybudzało się ze snu.