Czy warto poświęcić jednostkę w imię dobra wspólnego? Czy śmierć jednej osoby to cena, którą należy zapłacić, by żyć mogło wielu? Te pytania powracają w The Last of Us, serialu HBO na podstawie gry po tym samym tytułem. Po animowanym Arcane to kolejna produkcja, która – w popkulturowej, atrakcyjnej oprawie – poddaje nam pod rozwagę wcale nielekkie tematy.
Będą spoilery.
Świat upadł wskutek gwałtownej pandemii Ophiocordycepsa, pasożytniczego grzyba zamieniającego ludzi w zombie. Dwadzieścia lat po apokalipsie, Joel i Tess otrzymują zadanie odeskortowania nastoletniej Ellie do położonej gdzieś na zachód od Bostonu placówki medycznej. Ellie, jako jedyny znany przypadek, jest odporna na zarażenie. Może, choć nie musi, być kluczem do opracowania panaceum na zarażenie grzybem. Cały serial to tak w zasadzie kino drogi z elementami typowej dla gry komputerowej logiki sidequestów. Pod względem scenariuszowym jest przygotowany dość solidnie, choć tu i tam pojawiają się wątpliwości natury logicznej. Bod względem merytoryki i budowania bohaterów The Last od Us jest natomiast znakomite. To właśnie bohaterowie, ich relacje i ewolucja tychże to główny punkt wyjścia do pytań. Wiecie, tych pytań z serii „kim jesteśmy i dokąd zmierzamy”. Chodzi to przede wszystkim o relację pomiędzy Joelem a Ellie, gdyż Tess umiera na dość wczesnym etapie fabuły.
Relacja ta przechodzi od wstępnej niechęci i wzajemnej nieufności obu stron do przyjaźni/miłości opartej na wzajemnym odkupieniu. Joel, martwy w środku po stracie córki w pierwszym dniu pandemii, odzyskuje chęć życia, odnajdując w Ellie drugą córkę. Ellie, sierota, której wszyscy „albo umierają, albo odchodzą” (według jej własnych słów), odnajduje w Joelu przyjaciela i ojca, kogoś, kto nie zawaha się zrobić niczego, aby ją ochronić.
Ten właśnie punkt dojścia relacji pomiędzy bohaterami stanowi problem. Parafrazując bowiem postawione na wstępie pytanie, możemy zastanowić się, czy należy odkupienie jednostkowe postawić ponad zbawieniem ludzkości jako ogółu? Czy powinniśmy w imię życia i szczęścia jednej bądź dwojga osób zrezygnować z dążenia do zapewnienia życia i szczęścia możliwie wielu osobom? Przed takim właśnie dylematem staje ostatecznie Joel, gdy dowiaduje się, że celem wędrówki Ellie było umrzeć na stole operacyjnym, by dać lekarzom szansę na spreparowanie leku na podstawie jej tkanek. Celem, który Ellie ewidentnie przeczuwała i na który najprawdopodobniej się godziła.
Gdy jednostka jest zmuszona ponieść śmierć, by odkupić wielu, wówczas nazywamy ją ofiarą. Gdy jednak robi to świadomie, nazywamy ją zbawicielką.
Joel podejmuje jednak wybór za Ellie, wybiera zbawienie jednostki, nie pozwala Ellie odejść. (Jest to poniekąd trawestacja wątku pobocznego Billa i Franka, w którym to Bill respektuje wolę Franka i odchodzi razem z nim).
Czy możemy tu postawić pytanie bardziej ogólne? Pytanie o to, czy zbawienie ogółu nie zakłada poświęcenia zbawienia jednostek? Dobro wspólne wymaga ofiar. By możliwie duża liczba osób była szczęśliwa, ktoś musi być nieszczęśliwy. Gdy natomiast jednostki, jak Joel, niezłomnie i uparcie będą walczyć o zachowanie swoich, jednostkowych światów, większe dobro może z założenia nie mieć szans zaistnieć.
To skaza na naszym myśleniu, wyłom w logice, od którego wolni są – jeśli wierzyć psychologom – psychopaci. Niedoskonałość, która jednak czyni nas ludźmi.