W Himalaje i z powrotem, część VI

5–6 listopada 2021

Ostatni dzień w Kathmandu dłuży nam się do momentu uzyskania wyniku testu PCR na obecność koronawirusa. Tkwimy bowiem w pewnym zawieszeniu, pomiędzy obietnicą odlotu, a groźbą utkwienia w Nepalu na czas nieokreślony. Gdy jednak okazuje się, że wszyscy mamy wyniki negatywne, oddychamy z ulgą i ruszamy w miasto.

Miasto zaś tętni i buzuje tańcem, muzyką i karnawałem. Nepalczycy obchodzą Nowy Rok. Ulice pełne są świętujących ludzi, roztańczonej młodzieży i żywiołowych rytmów. Grupki osób pląsają przed sklepami i lokalami, gromadząc wokół siebie gapiów. Inni podrygują na odkrytych przyczepach ciężarówek, jeżdżących powolutku tłocznymi ulicami w karnawałowych konwojach. Na jednej z okolicznych ulic, w samym sercu dzielnicy Thamel, odbywa się najzwyklejsza impreza taneczna. Jezdnia jest zupełnie nieprzejezdna, zablokowana ludzką ciżbą. DJ-e zalewają zgromadzonych tłustym beatem, przyprawionym pikantną, lokalną nutą. Nepalczycy coraz śmielej sięgają po alkohol. Fiesta się rozkręca.

Na dachu naszego hotelu również odbywa się małe, kameralne party. Właściciel hotelu zaprosił kolegów. Tną w karty, popijając wódkę 8848 (Made in Himalaya), piwo oraz zagryzając lokalnymi delikatesami.

I my chcemy włączyć się w tę fiestę. Wyszukuję w okolicy lokal o wdzięcznej nazwie Purple Haze. Wstęp bezpłatny, gra zespół rockowo-metalowy Cobweb, a przed nim support, Cover Solution. Jak sama nazwa wskazuje, Cover Solution gra same covery, trzeba jednak przyznać, że kapela dobrze sobie z tym radzi. Wokalistka natomiast jest świetna. Klub tętni ludźmi, światłami i muzyką. Z A. jesteśmy tam chyba jedynymi białymi. Zwracamy trochę na siebie uwagę, jednak chyba nie za bardzo. Oszczędnie przepijamy toasty z lokalsami. Musimy o siebie dbać, oszczędzać siły, bo nazajutrz czeka nas wczesna pobudka oraz długi lot do domu.

W dzień odlotu budzę się przed świtem i przez chwilę zastanawiam się, co mnie wyrwało ze snu. Po chwili już wiem – to hałasy z którejś z sąsiednich toalet. Jakiś biedny Nepalczyk odchorowuje miniony dzień, usiłując wyrzucić z siebie treść żołądka. Przymykam oczy, ale do godziny pobudki nie mogę już zasnąć. Nic nie szkodzi. Leżąc, rozmyślam o powrocie do domu, o czekających tam dziewczynach i o dobiegającej końca przygodzie.

Azja to zdecydowanie świat inny i inaczej uporządkowany, niż nasza europejska rzeczywistość. Bardziej chaotyczny. Życie w jego dynamice, ale też brudzie oraz rozkładzie, jest tu jakby bardziej namacalne. Umiar to nie jest cecha definicyjna tego zakątka świata.

Jadąc na lotnisko, obserwuję jednak jakby spokojniejsze Kathmandu. Ulice są stosunkowo wyludnione. Taksówka mija się z mniejszą, niż zwykle liczbą motocykli i motorynek. Ludzie zapewne odsypiają lub odchorowują wczorajsze ekscesy, podobnie jak niedomagający sąsiad, który mnie zbudził nad ranem. Nie oznacza to, bynajmniej, zupełnie pustych ulic. Nie, taki stan rzeczy jest tu chyba niemożliwy. Problem przeludnienia planety w uporządkowanej Europie może wydawać się nieco abstrakcyjny. Nie widząc miast Azji takich, jak Kathmandu, można nie uświadamiać sobie jego konkretności i realności. Można nie uwierzyć, że robi się nas tutaj po prostu za dużo. Widząc, łatwiej o zrozumienie.

Odprawy i formalności przebiegają dość szybko i sprawnie. Po około godzinie czekamy już w hali odlotów, stopniowo zapełniającej się tłumem podróżnych. W przeciwną stronę, kwestie formalne były znacznie bardziej utrudnione i czasochłonne. Otwierający się po kwarantannie Nepal drobiazgowością procedur starał się zbudować wrażenie kontroli. Odlatując, mam przeczucie, że w tym kraju wszelka kontrola jest nieco prowizoryczna.

Gdy nasz samolot odrywa koła od pasa startowego, rzucam ostatnie spojrzenie w dół. Czy jeszcze kiedyś tu wrócę? Może z G. i dziewczynami? Nie mam pojęcia. Trochę wątpię, choć z drugiej strony nie sposób przewidzieć, jak potoczą się nasze losy. Boeing nabiera prędkości i wysokości, pozostawiając Nepal za sobą. Przygoda dobiegła końca.

Następny przystanek: Dubaj.

Posłowie

Przepisywanie notatek, które spisywałem podczas podróży rok temu, było dla mnie w jakimś sensie powrotem do tamtych dni, których realność z perspektywy czasu zaczęła trochę blaknąć. W zapiskach, tu i tam podawałem nazwy miejsc, które mijaliśmy lub do których zmierzaliśmy. Nie będąc pewnym pisowni, weryfikowałem ją raz jeszcze w Google Maps. Przy okazji przeglądałem zdjęcia z okolic, w których wędrowaliśmy, analizowałem rzeźbę terenu, sprawdzałem wysokości poszczególnych przejść. Słowem, robiłem wszystko to, co wielu współuczestników wyprawy zrobiło zapewne przed wyjazdem.

Ja przed wyjazdem zajmowałem się główne szaleńczym kończeniem bieżących zleceń oraz przygotowaniami. W jakimś sensie pojechałem w Himalaje na żywioł, wiedząc o nich tylko tyle, ile wpadło mi kiedyś tam do głowy. Czyli niewiele. W gruncie rzeczy, moje wyobrażenie było chyba takie, że znajduje się tam Mount Everest, a poza nią – nic.

Teraz, z perspektywy czasu, mam takie przeczucie, że te wyprawa w jakiś sposób łączy się z bardziej ogólną zmianą w moim życiu. Jakby była przełęczą pomiędzy jego etapami. Krótko po powrocie, zmieniłem pracę, pozostawiając za sobą pewien dorobek doświadczenia, które gromadziłem od około dekady i otwierając się na coś nowego. Mam poczucie ruszenia z miejsca, wyjścia ze stagnacji, w którą – być może – nieopatrznie popadłem. Czy wyjazd w Himalaje jakoś się do tego przyczynił? Czy dał mi energię, a może raczej impuls, aby w końcu coś zmienić? Być może. Mam przeczucie, że tak.