Odonata unosi się i opada, owiewana od czasu do czasu prądem wznoszącym. Spod półprzymkniętych powiek sierżant Miller obserwuje skłębione morze pseudocumulusów pod swoimi stopami. Spoglądając w prawo, widzi jasność świtu, napierającego w niemożliwie zwolnionym tempie na ustępującą po przeciwnej stronie noc. Patrząc w lewo, widzi nieliczne, blade konstelacje gwiazd, zawieszone ponad taflą chmur. Sierżant Miller pamięta pewną starą fotografię, zrobioną bladym świtem gdzieś w ziemskich Alpach. Góry skąpane w obłokach, sięgających het, po horyzont. Wyglądały, jak skąpane w bezkresie. Tu i tam strzeliste szczyty wystawały z bieli, jak małe, bezludne wyspy.
Tu wygląda to bardzo podobnie. Z wyjątkiem szczytów, oczywiście.
Karboplastanowy kadłub desantowca, z zewnątrz mlecznożółty, od środka jest niemal całkowicie przejrzysty. Miller pamięta swój pierwszy lot wielowirnikowcem tego typu. Kurczowo trzymał się wówczas podłokietników, walcząc z instynktem przekonującym go, że ażurowa konstrukcja pęknie pod jego ciężarem, posyłając go kilometry w dół, wprost do gorącego piekła na powierzchni planety. Wydawało mu się nieprawdopodobne, że pojazd jest w stanie unieść kilkuosobowy oddział oraz pilota. Potrzebował kilku misji, aby się przyzwyczaić.
Teraz również Odonata niesie czworo żołnierzy, pilota oraz technika. Żołnierze to sprawdzony oddział Millera, jednak technik jest z nimi dopiero od kilku tygodni. Banjamin Hadad, przezywany, nie wiedzieć dlaczego, Sayid. Sierżant przygląda mu się dyskretnie w sposób, którego nauczyły go lata służby w korporacyjnych oddziałach wojskowych. A zatem tak, aby nie rzucało się to w oczy. Tak, aby obserwowany nie zorientował się, że jest obiektem jego zainteresowania i tak, aby wyczytać z jego ruchów, tików i mimowolnych drgnień ciała jak najwięcej informacji. Miller nie robi tego, bynajmniej, dlatego, że technik wydaje mu się szczególnie interesujący czy niebezpieczny. Śniady, młody i dobrze zbudowany, prezentuje się jak typowy absolwent rozpoczynający pracę dla Beyond-N, czyli jak ktoś, komu wydaje się, że jest w jakiś sposób specjalny i wyjątkowy, nieprzeciętnie uzdolniony i szczególnie atrakcyjny.
Sierżant przygląda się technikowi, starając się ocenić, czy będzie sprawiał kłopoty, jeśli rzeczy potoczą się źle.
Jest bardzo możliwe, że rzeczy potoczą się źle.
– Zostało nam dziesięć minut – obwieszcza Sayako z kokpitu. Pilotka spoczywa w uprzęży pośrodku kabiny, rozpostarta w kulistym wnętrzu jak człowiek witruwiański Leonarda. Ma na sobie ciasno przylegający do ciała, czarny skafander i karykaturalnie duży hełm. Dziewczyna, podpięta do pojazdu grubą pępowiną hiperprzepustowego światłowodu, nie potrzebuje wokół siebie żadnej aparatury. Hełm wyświetla jej niezbędne dane prosto do kory wzrokowej, zaś skafander odczytuje złożony język migowy interfejsu bez pośrednictwa wolantów, przepustnic i manetek.
Jeszcze sześćdziesiąt kilometrów i będziemy na miejscu, myśli kapitan, spoglądając ponownie na skłębiony dywan obłoków daleko pod kadłubem promu desantowego. Czuje się ścierpnięty i zmęczony po czterech godzinach lotu wzdłuż Pasma Świtu. Nie zwraca jednak uwagi na niewygody. Jego myśli zaprząta zbliżający się abordaż.
Miller jest pełen obaw.
– Dziś piątek. Może wyskoczymy gdzieś po akcji? – zagaja technik. Sierżant ponownie spogląda nań spod półprzymkniętych powiek. Chłopak nie zwraca się do niego, lecz do siedzących naprzeciwko żołnierzy, którzy albo nie orientują się, że mówi do nich, albo udają, że go nie słyszą.
– W Małym piekle gra jakaś kapela z Vayu. Nie znam ich, ale to chyba nieistotne, nie? Fajnie by było się po prostu napić – drąży technik. – Dasha? Johan?
Dasha Hwoon i John Johnson, przezywany Johanem, nie mają wyjścia i muszą zareagować, choć sierżant widzi wyraźnie, że powstrzymują się, aby nie rzucić najpierw ukradkowego spojrzenia w jego stronę.
– Nie teraz, Sayid – mówi Hwoon. Orli nos odziedziczyła po rosyjskich dziadkach, azjatyckie rysy po koreańskich. Jest szczupła, wysportowana i żylasta.
– Dlaczego? – dziwi się technik.
– Nie gadamy o takich rzeczach przed akcją. To przynosi pecha – odpowiada Johnson.
– Daj spokój, to tylko kontrola. Nie ma się chyba czym stresować, nie?
Johan uśmiecha się półgębkiem. Tym razem nie udaje mu się ukryć krótkiego rzutu oka na sierżanta.
Jest spięty, zauważa Miller. Niemal słyszy jego myśli. „Dlaczego lecimy tam znowu? Minęły ledwie trzy miesiące. Co zjebaliśmy poprzednio?”. Johnson jest bystry, ale też wystarczająco doświadczony, żeby nie zadawać pytań. W przeciwieństwie do technika.
– LRCM-03 Odonata, tu Centrala, odbiór – rozlega się nagle komunikat na paśmie ogólnym.
– Słyszę cię głośno i wyraźnie, Centrala – odpowiada Sayako.
– Mamy późny odczyt dalekiego zasięgu o podmuchu słonecznym. Kontakt za pięćdziesiąt sekund, odbiór.
– Dzięki, Centrala. Przyjęłam. Bez obioru – rzuca w eter Sayako. – Sierżancie, przechodzimy w lot pasywny. Zalecam wyłączyć implanty Aury – relacjonuje beznamiętnie pilotka. – Otwieram skrzydła. Wyłączenie wirników za trzy, dwa, jeden.
Ustają wibracje sześciu rotorów. Prom zaczyna sunąć po niebie lotem ślizgowym.
– Zgasić łącza – rozkazuje sierżant i sięga do żuchwy, po czym naciska sekwencję punktów na wdrukowanych w kość sensorach. Nakładka augmentacji rzeczywistości gaśnie, znikają wszystkie unoszące się usłużnie na skraju pola widzenia ikony i okna interfejsu osobistego, wyświetlanego przez hełm bezpośrednio w jego korze wzrokowej. Przez chwilę Miller czuje się ślepy i bezbronny. Nie lubi tego wrażenia, choć zarazem coraz częściej go potrzebuje.
– Wchodzimy w podmuch za trzy, dwa, jeden, teraz – komunikuje spokojnie Sayako. Nic się nie dzieje, choć sierżant wie, że naładowane cząsteczki wiatru słonecznego omiatają właśnie gruby kożuch chmur planety, by ześliznąć się po nich dalej w przestrzeń, ciągnąc za sobą niemożliwie rozciągnięty warkocz cienkiej magnetosfery. A przynajmniej tak to sobie wyobraża.
– Kurwa, jakie to jest dziwne – mruczy pod nosem Dasha Hwoon po kilku minutach cichego, pasywnego ślizgu. – Chyba nigdy się nie przyzwyczaję.
– Do czego? – pyta Johan, a po chwili zgaduje: – Do wygaszenia?
– No przecież. Czuję się taka, nie wiem, ślepa? Niepełna? Jakbym straciła jakiś wymiar – rozwija dziewczyna.
– Do snu nie wyłączasz?
– A ty wyłączasz?
– W sumie nie – odpowiada Johnson, pocierając dłonią swą lśniącą łysinę.
– No widzisz. Ja też nie.
– Zresztą, takie włączenie do snu to tylko zawieszenie synchronizacji – wtrąca się technik. – Aura nadal działa w trybie pasywnym. Sprawdziłem to. Cywilne modele nie mają twardego wyłącznika.
– Czyli że co? Zapis dalej się strumieniuje?
– Nie strumieniuje, ale backupuje. Synchronizacja restartuje się po ponownym włączeniu, oczywiście o ile jest się w zasięgu jakiegoś routera – tłumaczy Sayid. Słychać, że w tego typu cyfrowym bełkocie czuje się jak u siebie.
– Kurwa… – mruczy Hwoon. – Nie wiedziałam.
– A co, myślałaś, że nikt nie patrzy, gdy robisz śmieszne rzeczy? – zaczepia ją technik.
– Spierdalaj, Sayid! – Hwoon w końcu się rozluźnia. Unosi dłoń markując, że strzela do Sayida z pistoletu. Ten unosi ręce do góry w geście udawanego poddania.
Na moment zapada cisza. Odonata buja się lekko w locie pasywnym. Sierżant słucha szumu wiatru omiatającego jej korpus. Myśli o misji i o tym, co zastaną po dotarciu do celu – przypominającej archaiczne sterowce, pękatej rafinerii trałującej. Słoneczny wiatr to doskonała okazja, aby spróbować jakoś uniknąć tego, czego najbardziej się obawia. To wprost nieprawdopodobny fart, że zdarza mu się to po raz drugi.
– Swoją drogą, myśleliście kiedyś, żeby się zupełnie wygasić? – zagaja tymczasem Johnson.
– Kurwa, nie, proszę cię! – unosi się Hwoon. – Przecież musiałabym znać chyba ze sto haseł, pinów i innych gówien, żeby sobie kupić lunch. Nie wspominając już o tym, że czułabym się jak upośledzona bez interfejsu.
– Jak teraz? – zaczepia ją Johnson.
– A ty nie? – odpiera Dasha.
– Nie wiem. Czasami, jak sobie myślę o tej strumieniującej się wciąż sensoryce, to dochodzę do wniosku, że nie ma już wolności. Zawsze ktoś patrzy. Albo może patrzeć. W sumie na jedno wychodzi.
– No to teraz odkryłeś… – prycha Sayid. – Nie ma wolności, odkąd powstały pierwsze algorytmy uczenia maszynowego do monitorowania ruchu wczesnych sieci. Ale wiesz co, pomyśl o tym: co się robi skazańcom?
– Strzela w łeb?
– Ok, punkt dla ciebie, często tak. Ale tym, którym z jakiegoś powodu się nie strzela?
– Nie wiem. Pewnie wygasza się ich? – zgaduje Johan.
– Dokładnie. A dlaczego?
– Pewnie dlatego, że chuja mogą wtedy zrobić. Nie otworzą żadnej grodzi, nie zapłacą za żadną usługę ani nie uwierzytelnią się w żadnej sieci. Są zdani na łaskę strażników, dozorców czy kogo tam jeszcze.
– Dokładnie. Żeby się wygasić na własne życzenie, trzeba naprawdę dobrze się przygotować i uzyskać tysiąc zezwoleń, autoryzacji, kluczy i co tam jeszcze. O niebo więcej wolności masz z Aurą, niż bez.
– Wiem, wiem, tak tylko sobie głośno myślę – macha ręką Johnson. Po chwili jednak podejmuje: – Ale tak serio, znacie kogoś, kto się wygasił?
– Ja nie – mówi po chwili ciszy Dasha Hwoon.
– Też nie – przyłącza się Sayid.
– A ja tak – odzywa się niespodziewanie nowy głos. Wszyscy spoglądają w jego stronę. Kapral Bernard Wu wygląda, jakby spał. Zamknął oczy tuż po starcie i nie otworzył ich do teraz. Musi jednak czuć spojrzenia towarzyszy swoim szóstym zmysłem, gdyż po chwili podejmuje wątek.
– Mój wujek. Oberwał w głowę jeszcze na Ziemi, podczas drugiej wojny o wodę. Nano działało sprawnie, wiadomo, tego gówna prawie nie da się zepsuć. Ale miał problemy z mostkiem łącznościowym. Parę razy serwisował, dopóki starczyło mu z renty dla weteranów. Potem dał spokój.
– I co?
– I żyje. Musiał wyrobić kilkadziesiąt kluczy i nosi ze sobą zewnętrzny interfejs, coś jakby mały, przenośny ekran, taki jak dawne telefony. Ale żyje.
W ciszy, która zapada, szum wiatru omiatającego desantowiec brzmi prawie jak melodia.
– Twierdzi nawet, że tak jest lepiej – mruczy Wu.
Sierżant Miller uznaje, że teraz, albo nigdy.
– Benny, tak? – zwraca się do technika. Ten unosi spojrzenie z wyrazem lekkiego zaskoczenia, widocznego pod przejrzystą taflą lekkiego hełmu.
– Tak jest – potwierdza.
– Benny, nie podnoś Aury, gdy wyjdziemy z wiatru, okej?
Miller omiata swój zespół przelotnym spojrzeniem. Wu trwa nieruchomo, jak wcześniej, jednak Hwoon wyraźnie unosi brwi, zaś Johnson wbija w niego czujne spojrzenie.
– Mam ją zostawić wyłączoną? – upewnia się technik.
– Tak, to właśnie mam na myśli.
– To rozkaz?
Sierżant uśmiecha się półgębkiem, bez wesołości.
– Nie mogę ci niczego rozkazać, chłopcze. Podlegasz pod korpus techniczny Beyond, my pod administrację Nowej Aleksandrii. Współpracujemy na zasadzie nader niejasno sformułowanego kontraktu, co pewnie wiesz. Choć jestem twoim przełożonym na czas trwania misji, nie stanowisz formalnie ogniwa w moim łańcuchu dowodzenia, czego nie rozumiem i nie próbuję nawet zrozumieć. Nie mogę ci więc niczego rozkazać. Potraktuj to jako propozycję.
– Ale dlaczego? – pyta technik.
– Pomyśl, chłopcze. Lecimy do rafinerii sprzed wojen separatystycznych, gdzieś na zadupiu naszej administracji. To automat, dostarczający rafinowaną rzęsę z chmur poprzez łańcuch logistyczny dronów. Wszystko odbywa się tam bezobsługowo od czasu, gdy z planety wynieśli się Ruskie i Chińczycy. A, jak wiemy, wynosili się w pośpiechu i za pośrednictwem prowizorycznych środków. Nie mieli czasu ani na zorganizowane pakowanie, ani na porządny transport. Nadążasz? – Miller stara się brzmieć przekonująco, choć dla niego samego to rozumowanie ma pewne luki.
– Chce pan ją… okraść? – technik wygląda na wstrząśniętego. Hwoon parska nerwowym śmiechem, ale zaraz się opanowuje. Sierżant spogląda na nią surowo, ale bez złości. To solidna dziewczyna, a i on sam ma ochotę się zaśmiać, widząc naiwne, szczere zdumienie chłopaka.
Choć w sumie wcale nie jest mu do śmiechu.
– Ależ skąd. Zamierzamy wykonać porządnie nasze zadanie. Sprawdzimy, co się dzieje z procesem wytwarzania rafinowanej rzęsy. Ustalimy, dlaczego otrzymujemy jej mniej, niż wynika z prognoz. Zrobimy to rzetelnie, przywrócimy funkcjonalność i złożymy wyczerpujący raport. Ale byłoby znakomicie, gdybyśmy mogli pominąć w nim fakt znalezienia jakichkolwiek przedwojennych fantów. Bo, widzisz, takie rzeczy potrafią być drogie. Naprawdę drogie. I znajdują kupców z zasobnymi portfelami. Jednak nie damy rady tego zrobić z podniesionymi Aurami, bo wszystko, co widzimy i słyszymy poleci natychmiast w chmurę, zostanie przeanalizowane, a następnie zarchiwizowanie na przepisowe pięćset standardowych dni i nie ma takiej opcji, aby ktoś się o tym nie dowiedział. Prędzej czy później.
– Jak dla mnie to nadal kradzież – odpowiada po chwili Sayid. – Sierżancie, proszę. Nie psujmy sobie piątku, po prostu zróbmy co trzeba i wracajmy do domu.
Ten piątek już jest zepsuty, myśli Miller. Bo podejrzewa – jest niemal pewien – co zastaną na miejscu. Albo kogo. Próbuje więc dalej.
– Pomyśl, kogo okradamy? Beyond-N? Solar Ventures? Nową Aleksandrię, Skytown Vayu, Nowy Elon? Jeśli ktoś coś tam zostawił, to już dawno go tu nie ma. Sprzęt jest bezpański. Sprawa jest moralnie czysta.
– Nie jest. Jakby była, nie prosiłby mnie pan o niewłączanie Aury. Rafineria należy do korporacji. Chce pan okraść pracodawcę.
– Korporacja nie jest już moim pracodawcą… – mruczy Miller, choć sam dla siebie nie brzmi wiarygodnie. Administracja Nowej Aleksandrii formalnie jest niezależna od Beyond-N, ale w praktyce wszyscy wiedzą, jak to wygląda. Sierżant odpuszcza. Widzi, że nic z tego nie będzie.
– Za trzydzieści sekund można reaktywować systemy – informuje beznamiętnie Sayako, jakby cała rozmowa toczyła się obok niej i zupełnie jej nie dotyczyła.
– Rany, rozluźnij poślady – wzdycha Johan. – Komu to zaszkodzi? Korpo i tak kradnie wszystko, na czym położy łapę. To nie jest dobra ciocia, tylko kawał zimnej suki. Myślisz, że komuś z góry na tobie zależy?
– Były zakłócenia magnetyczne, sprawa jest totalnie prawdopodobna. Często systemy wstają dopiero po godzinie czy dwóch, jeśli nie zorientujesz się w porę i wlecisz w powiew. Mamy zajebiście dobre alibi, człowieku, a przecież nie raz jeszcze razem polatamy. Lepiej się szybko wdrażaj – próbuje jeszcze Dasha.
Miller patrzy na nich z uznaniem. Szybko znaleźli się w sytuacji i brzmią tak wiarygodnie, a przecież doskonale wiedzą, że nic tam już nie ma.
– Nie, nie zgadzam się – Sayid pociera nerwowo twarz. – Ludzie, kurwa, przecież ja was mogę podjebać do wewnętrznego za samą taką propozycję. Za samą myśl! – puszczają mu nerwy.
– I co im powiesz? Nas jest piątka, ty sam. Jak to kiedyś mawiano, słowo przeciwko słowu. Nic nie udowodnisz – odcina się Hwoon.
Głośnie beknięcie przerywa wymianę argumentów. Bernard Wu przeciąga się na fotelu.
– Dajcie mu spokój. Boi się, przecież widać od razu. Trudno. Chuj z fantami – rzuca ze stoickim spokojem, jakby to wszystko zupełnie go nie obchodziło. Gdyby sierżant nie znał go tak dobrze, na pewno dałby się nabrać. A przecież akurat Wu dobrze wie, o co chodzi.
Na kilka uderzeń serca zapada cisza. Odonata kołysze się leciutko na boki, chmury płożą się daleko pod nimi jak bezkres lśniącej, bitej śmietany, podświetlonej żółtawym, siarkowym blaskiem.
– Podnieść Aury – mówi sierżant. Wszyscy unoszą dłonie do szczęk i aktywują systemy. Warstwy augmentacji rebootują się w mgnieniu oka. Po chwili świat znów skrzy się u peryferii widzenia mnogością symboli, znaczków i wskaźników.
Odonata zaczyna opadać ku chmurom i celowi misji – zawieszonej nisko nad nimi konstrukcji. Potężne habitaty unoszą się zwykle kilka kilometrów nad pokrywą chmur, bezpieczne z dala od żrących oparów, temperatury i zabójczego ciśnienia. Rafinerie trałujące dryfują jednak nisko nad obłokami, na odległość nanowłoków, przeczesujących bezustannie ich górne warstwy, żeglując spokojnie zasobnym w dojrzałą rzęsę Pasem Świtu, wzdłuż sunącej leniwie na wschód linii terminatora. Zdarza się, że szczególnie wysoki pseudocumulus spowije je swoim oddechem, jednak ryzyko, że nanopłótno stanowiące jego zewnętrzną powłokę ulegnie perforacji jest skrajnie małe. W całej historii kolonii, a obecnie już Autonomii Wenusjańskiej, zdarzyło się to jedynie dwa razy.
– Podchodzimy do celu, kontakt za trzy minuty – informuje Sayako. Wisząc w uprzęży prowadzi desantowiec ku rafinerii pewnie i prosto, jak po niewidzialnej nici. Konstrukcja z każdą chwilą robi się coraz większa – mętna perła, zawieszona tuż nad miękką pościelą bezkresu, rośnie do rozmiarów kapsułki żywnościowej, potem hełmu, wreszcie osiąga właściwe rozmiary sfery o średnicy stu dwudziestu metrów. Fotowoltaiczna powierzchnia nanopłóciennej powłoki jest odbarwiona, po fabrycznej bieli pozostało już ledwie wspomnienie, a żółte plamy i bladozielone nacieki sprawiają, że konstrukcja sprawia wrażenie oblepionej żywym organizmem. Nie jest to, oczywiście, prawda; ksenobiolodzy nie natknęli się jeszcze na żaden inny organizm na Wenus poza rzęsą, ta zaś nie potrafi przetrwać poza chmurami. Co więcej, ksenobiolodzy, nie natknęli się na żadną inną formę pozaziemskiego życia w całym Układzie Słonecznym. O ile, oczywiście, można nazwać rzęsę żywą istotą.
– Widzę rzucone nanosieci – mówi Sayako.
– Gęsto? – pyta sierżant.
– Proszę zobaczyć – odpowiada pilotka i w tej sekundzie w aurze Millera pojawia się podgląd z sensorów Odonaty. Nanosieci bez zawartości nie są widoczne gołym okiem, dopiero ciągnąc połów rzęsy lśnią jak fosforyzujący blado kisiel. Dzięki Aurze kapitan dostrzega jednak siedem lśniących linii opadających z lekkim odchyleniem z podbrzusza rafinerii trałującej ku kłębom pseudocumulusa.
– Nie jest źle – stwierdza. Bardziej ku załodze, niż Sayako. Jej nie musi nic mówić. Dziewczyna podchodzi, nie czekając na rozkazy. Sierżant mógłby się o to czepiać, ale wie, że tych kilka linii nie stanowi dla pilotki żadnej przeszkody. To nie jest ich pierwszy wspólny lot.
Desantowiec wślizguje się zwinnie pod rafinerię, odbijając lekko to w lewo, to w prawo, by ominąć włoki. W końcu zawisa dokładnie pod przyłączem serwisowym, ulokowanym w niewielkiej narośli na dolnym biegunie konstrukcji.
– Gotowi do dokowania – obwieszcza pilotka.
– Przyjąłem. Meldować gotowość – poleca sierżant.
– Wu, Hwoon i Johnson zgłaszają gotowość.
– Technik gotowy?
– Technik gotowy – odpowiada Benny Hadad.
– Centrala, tu LRCM-03 Odonata. Dotarliśmy do celu, wchodzimy na pokład. Bez odbioru – nadaje Miller na kanale ogólnym. – Dokuj, Sayako – zwraca się do pilotki.
Odonata unosi się, szeroka tuleja okalająca właz grzbietowy wsuwa się gładko do portu śluzy. Rozlega się cichy zgrzyt, odgłos łapiących zatrzasków i syk hydrauliki, po czym prom desantowy wyłącza rotory i zastyga, podwieszony u podbrzusza konstrukcji jak pasożyt.
– Zadokowano. Odczyty w normie… – Sayako zawiesza głos. – A nie, mamy nieszczelność włazu. Sprawdzam. Aproksymator szacuje ryzyko na 4,2 procent, dopuszczam abordaż, ale w pełnej hermetyce. – W jej głosie nie słychać nic niezwykłego, ani jednej fałszywej nuty.
– Słyszeliście – mówi Miller i uszczelnia skafander. Pozostali robią to samo.
– Johnson i Hwoon, idziecie przodem. Potem ja i Hadad. Wu ubezpiecza tyły. Sayako, otwieraj.
Właz grzbietowy rozwiera się z lekkim sykiem, wyrastają z pokładu ku górze strome, wąskie schodki. Widać smużkę atmosfery, zaciąganą do środka przez nieszczelne łącze. Tak, jak poprzednim razem. Sierżant wie, że nie stanowi ona zagrożenia. Przez chwilę ma nadzieję, że technik nie będzie zbyt uważny, ale ta chwila szybko mija.
– To nie jest uszkodzenie eksploatacyjne, ani wynikające ze zużycia. Raczej forsowne dokowanie lub jakiś rodzaj mechanicznej ingerencji – informuje. Miller kiwa głową.
– To możliwe. Zachowujemy czujność – zwraca się do grupy.
– To znaczy, że ktoś tu był. Albo może być… – ciągnie Hadad.
– Wiem, co to znaczy – ucina kapitan. Zespół odbezpiecza broń, lekkie pneumaguny długości przedramienia, zwodniczo opływowe i eleganckie. Raz, dwa, trzy, jedenaście, dwanaście, trzynaście. Trzynaście stopni podejścia. Po kolei grupa wychodzi do owalnego korytarza, wspinającego się łukowato ku górze w obie strony od śluzy. Światłowodowe taśmy rozświetlają go pasami bladego, przytulnego światła. Widać biegnące weń impulsy danych.
– Odczytam, co się da – informuje technik, kierując spojrzenie na ścianę. Sierżant zastanawia się, ile się dowie, patrząc na światłowodowe synapsy sieci informatycznej rafinerii. Bez dostępu do panelu nie ma interfejsu, nie może zatem wejść w interakcję, pozostaje w trybie odczytu. To też jednak może mu wiele powiedzieć.
– Dużo tego nie ma – mruczy po chwili Hadad. – Kolektor i przetwórnia są aktywne, pingują prawidłowo, status normalny. Podobnie dystrybutor. Oczyszczalnia w statusie „wymaga uwagi”, przesilony na „norma”. Może tak było, a może nie. Brak sygnatur logów, ale to nic nie znaczy, może jest za duży interwał i trafiłem gdzieś pośrodku. Brak sygnatur systemów bezpieczeństwa, też nie stwierdzę, czy chodzi o interwał, czy są wyłączone, czy może w ogóle ich nie ma. Więcej tu nie widzę – kończy.
– Zatem procedura żółta – mówi sierżant i przesyła status na Aury zespołu. Obrys jego pola widzenia nabiera głębokiego zabarwienia syntetycznego miodu.
Ruszają sterowni. Korytarze rozświetlone są jedynie blaskiem pulsujących żył światłowodowych. Wąskie przejścia mieszczą najwyżej dwie osoby. Johnson i Hwoon otwierają szyk przodem, za nimi podąża Miller, a potem Hadad. Na końcu idzie Wu.
Konstrukcja rafinerii trałujących jest znacznie bardziej klaustrofobiczna od latających habitatów. Aeropolis są przestronne, a architektura ich części mieszkalnych stara się imitować naziemną urbanistykę. Naturalnie, nie jest to do końca możliwe, jednak inżynierom i architektom udało się tak zaplanować korytarze, by znalazło się wśród nich miejsce na kilka szerszych arterii ze sklepieniem otwartym na czaszę wypełnioną bogatą w tlen atmosferą. Poutykane w nich lokale zawsze są pełne ludzi, a tłumek tłoczących się na zewnątrz mieszkańców, ich zabieganie, gwar i zgiełk przypominają nieco scenerie z dawnych azjatyckich filmów. Ba, w Vayu jest nawet Central Park. Mały i biletowany, ale oszałamiająco zielony i pachnący. Mieszkańcy bogatych, zewnętrznych sektorów, dysponujący mieszkaniami z oknami i balkonami wychodzącymi na skraj latającego miasta, mają z kolei zapierający dech w piersiach widok na wszechogarniający ocean chmur.
Rafinerie natomiast nie udają nawet, że próbują być miejscami zdatnymi do zamieszkania. Automatyczne aerokonstrukcje, żeglujące nad toksycznymi chmurami wyłącznie w przemysłowych celach, dysponują ciasnymi gondolami, w większości zajętymi przez urządzenia do rafinacji rzęsy. Upchnięte między nimi kabiny i korytarze nie są pomyślane jako miejsce, w którym na dłuższą metę mają żyć ludzie. Mają techniczną funkcję: zapewnić dostęp do urządzeń i sterowni, umożliwić ekipom serwisowym okresowe kontrole czy niezbędne naprawy. Cała reszta odbywa się zdalnie lub automatycznie, nadzorowana nawet nie sztucznymi inteligencjami, a systemem operacyjnym rafinerii.
Oddział idzie powoli, sprawdzając włazy do mijanych pomieszczeń technicznych. Wszystkie są zamknięte. Aury usłużnie wyświetlają stosowne ikony w polu widzenia żołnierzy, informując o uzyskaniu autoryzacji do otwarcia przejść, jednak Miller poleca na razie tego nie robić. Gdy docierają do sterowni, jej wnętrze rozjarza się blaskiem paneli świetlnych, a tafle wyświetlaczy wyświetlają ekrany logowania.
– Witaj, kochana – mruczy Sayid do konsoli, przesuwając pieszczotliwie palcem po jej zakurzonym pulpicie.
– Możesz działać – mówi Miller.
Technik zasiada przy centrum sterowania, wprowadza techniczne hasła i zaczyna poszukiwania. Jego palce tańczą po klawiaturze, przesuwają symbole i ikony na dotykowych ekranach. Cichy stukot wypełnia pomieszczenie, jak tupot dziesiątek małych stóp.
– Mam cię… – mruczy wreszcie technik. – Przesłać panu na aurę? – zwraca się do sierżanta.
– Nie trzeba, wolę na ekranie. – Miller pochyla się nad ramieniem Sayida, spoglądając w pełne cyfr i infografik okna wyświetlaczy.
– Na co patrzę? – pyta.
– Nasz soft prognostyczny się nie mylił. Z logów wynika, że między zbiorem i wysyłką znika nam jakieś 120 kilogramów rzęsy, około trzydziestu na cykl logistyczny. To…
– Sporo – wtrąca Wu.
– Sporo – zgadza się Hadad. – Wystarczy, żeby wyżywić przynajmniej dziesięć osób przez miesiąc.
– Wiadomo, w którym miejscu? – pyta Miller. – To znaczy na jakim etapie rafinacji?
– Na pewno. Zaraz sprawdzę – palce technika tańczą na sensorach pulpitu klawiaturowego. – Między oczyszczaniem a rafinacją. Panie sierżancie… – Said waha się na chwilę. – To by się zgadzało.
Miller czuje, że ogarnia go rezygnacja. Młodziak jest zdecydowanie za bystry do tej roboty. I zbyt wścibski. Sierżant nawet go o to nie wini. Hadad myśli jeszcze zapewne, że inteligencja i rzetelnie wykonywana praca zaprowadzą go na szczyty kariery.
– Co by się zgadzało, Sayid? – pyta.
Technik zbiera myśli.
– Nie da się wyprowadzić rzęsy po rafinacji. Nie da się tego obejść. Otwarcie komór albo paczek po rafinacji i przed wysyłką zanieczyszczałoby produkt i zatrzymało system. Nie można tego manualnie przesilić, ponieważ to krytyczna usterka w procesie. Co innego wyciek lub – zawahał się – kradzież rzęsy przed rafinacją. Da się tak przekonfigurować linię produkcyjną, aby część zbioru znikała w trakcie oczyszczania. Wymaga to jako takich umiejętności, ale nie trzeba być wirtuozem programowania, aby tego dokonać.
– Czyli co, mówisz, że mamy tu złodziei? – pyta Hwoon.
– Pomyślcie… Panie kapitanie, proszę pomyśleć. Mamy usterkę w doku, rozbieżności między prognozami zbioru a dostawą i znikające 40 kilogramów rzęsy na cykl logistyczny. A to nie wszystko – Sayid pociera brew, lekko zakłopotany. – Widzi pan, licencję uzyskiwałem z diagnostyki systemów. Mam trochę swojego oprogramowania, takie własne heurystyki do analizy holistycznej. Sprawdziłem logi oczyszczalni i bezpieczeństwa. Te, których sygnatur nie mogłem odczytać wcześniej ze światłowodów. Rzeczywiście, wszystko wydaje się z nimi w porządku, nawet w trybie dostępu administracyjnego. Ale mało kto wie, że każdy system loguje pewne operacje jeszcze głębiej. Nie wnikając w szczegóły, nie mogę stwierdzić, co ktoś zrobił z tymi logami, ale mogę stwierdzić, że zrobił. I wiem, kiedy.
Zapadła chwila napiętego milczenia.
– I kiedy? – pyta sierżant.
– Trzy miesiące temu.
Miller przeciera rękawicą wizjer hełmu.
– Trzy miesiące. Dokładnie wtedy, gdy zaczęły się rozbieżności – mruczy Wu.
– To nie może być przypadek.
– To może być przypadek – protestuje Miller. – Nie mylmy korelacji z przyczynowością.
– Ale…
Sierżant unosi dłoń i technik milknie.
– Byliśmy tu wtedy. Trzy miesiące temu – mówi cicho Wu. – Nic nie znaleźliśmy. Prawda, sierżancie? – podnosi na Millera wzrok, wpatruje się weń intensywnie. – Prawda, sir?
Miodowożółta winieta aury tętni wokół pola widzenia sierżanta, znacząc puls ulatujących w chmurę pakietów danych.
– Po prostu to sprawdzimy – decyduje Miller pewnym głosem. Zaskakuje go, jak wiarygodnie to zabrzmiało. – Jeśli to wyciek, rzęsa wciąż będzie w oczyszczalni.
– Częściowo tak – przyznaje Said. – Nierafinowana sublimuje. System filtrowania i recyrkulacji byłby w stanie sobie z tym poradzić, ale powinien zalogować wysokie stężenia zanieczyszczeń.
– Niech pan to sprawdzi i da mi znać. Bernard, zostajesz tu z panem Hadadem. Hwoon, Johnson, idziemy. Będzie ciasno.
– Po co w ogóle ktoś miałby kraść nierafinowaną rzęsę? – rzuca Hwoon, gdy wdrapują się do oczyszczalni szybem technicznym. – Ona jest trująca, prawda?
– Nie – odpowiada Johnson. – To znaczy nie do końca, o ile oczywiście mówimy o dojrzałej rzęsie. Ta niedojrzała, spoza Linii Świtu, w ogóle nie nadaje się do obróbki. Ale tutejsza tak. Na początku, zanim wymyślili, jak ją przetworzyć, testowali ją zwierzętach. Głównie szczurach i myszach. Nie wiem, co szczury i myszy zrobiły naukowcom, że mają tak przejebane. No, ale mają. Nieważne. W każdym razie, nieoczyszczona rzęsa zabija prawie od razu, to prawda. Jednak oczyszczona nie. Rzeczywiście, po paru miesiącach wszystkie zwierzęta padały na mózg. Coś im się tam robiło w tych małych głowach. Ale wcześniej miały się całkiem dobrze. Pamiętam, że nierafinowana rzęsa jest nawet trochę bardziej kaloryczna, niż rafinat.
Hwoon zatrzymuje się na chwilę i spogląda przez ramię na wspinającego się za nią Johnsona.
– Ja pierdolę, Johan, skąd ty wiesz takie rzeczy?
Mężczyzna śmieje się, najwyraźniej szczerze ubawiony.
– Mama była chemiczką. Też chciałem być chemikiem.
– I co poszło nie tak?
– Wojna. Korporacje. Pieniądze. W tej kolejności. Chyba. Nie było mnie stać na wykształcenie.
– Więc zostałeś trepem?
Johnson wzrusza ramionami.
– Ludzie są głupi. Zawsze będą próbowali się nawzajem pozabijać. W tym biznesie nie zabraknie roboty.
Miller uśmiecha się smutno za taflą hełmu.
– Okej, cisza. Docieramy do włazu. Broń w tryb półautomatyczny.
Dasha i Johan wykonują rozkaz.
– Synchronizacja obrazów taktycznych – rzuca Miller.
– Jest – odpowiada Johnson.
– Potwierdzam – melduje Hwoon.
Sierżant przesyła autoryzację za pośrednictwem Aury. Właz rozsuwa się z cichym stęknięciem. Połączone nakładki rozszerzonej rzeczywistości, działające w trybie zsynchronizowanych obrazów taktycznych, wyciągają z systemów rafinerii wszystkie możliwe informacje. Nie ma tego wiele, dlatego oddział częściowo musi polegać na własnych zmysłach i wyszkoleniu.
Natychmiast po wejściu do oczyszczalni staje się jasne, że jest pusta.
Oprócz Millera, Johnsona i Hwoon nie ma tu nikogo. Nie ma też widocznego wycieku rzęsy.
– Sayid, jesteśmy – komunikuje sierżant. – Pusto. Nie ma szczurów, nie ma towaru.
Oddział zabezpiecza perymetr i przetrząsa pomieszczenie. Nie widać śladów wycieku. Zdaniem Sayida, nawet gdyby substancja sublimowała, w miejscu jej wcześniejszego nagromadzenia powinna pozostać charakterystyczna, ciemna plama.
– Co mówią systemy?
– Według moich danych filtracja nie odnotowała zwiększonych stężeń – odpowiada Hadad.
– Zatem to nie wyciek.
– Nie wygląda na to – zgadza się technik.
– Okej, więc czego szukamy? Jak sprawdzę, czy ktoś wyprowadza stąd towar?
– Rzucam panu tutorial na aurę – informuje Sayid. Miodowy interfejs rozszerzonej rzeczywistości Millera rozjarza się nowymi kontrolkami i ikonografią. Sierżant podąża za wskazówkami, instruującymi go szczegółowo, gdzie znajdują się interesujące go zawory i jak wykonać ich diagnostykę. Mechanicznie i bezrefleksyjnie wykonuje polecenia tutorialu, świadom, że zapis audiowizualny strumieniuje się właśnie do bazy. Jeżeli tylko status misji zwrócił wcześniej uwagę któregoś z operatorów, jest teraz obserwowany na żywo.
Nie podoba mu się to. Gdyby tylko cholerny Sayid zgodził się nie podnosić Aury po podmuchu elektromagnetycznym! Niestety, było już za późno.
Instruktaż diagnostyki zaworów oczyszczalni rzęsy dobiega końca. Aura wyświetla krótki raport.
– Mamy to – mówi się technik. – Manualny pobór urobku średnio co dwadzieścia godzin. Ostatni dwadzieścia dwie minuty przed naszym przylotem.
Miller wzdycha bezgłośnie. Wie, że teraz wszystko musi się wydarzyć szybko i wiarygodnie.
– Status czerwony! – komenderuje. Interfejs jego warstwy augmentacji nabiera barwy świeżej krwi. Aury autonomicznie rozszerzają synchronizację taktyczną na cały oddział. Każdy może zobaczyć to, co inny członek grupy, a systemy współpracujące z rafinerią dostarczają informacji, które praktycznie wykluczają możliwość zaskoczenia pojedynczego żołnierza przez niespodziewany atak.
Miller szybko wprowadza do synchronu założenia taktyczne. W jego polu widzenia pojawia się mapka rafinerii z oznaczeniem obszarów potencjalnie niebezpiecznych. Podobny schemat widzi cały oddział.
– Panie Hadad, przechodzi pan pod komendę kaprala Wu. Wu, wycofujecie się do Odonaty, zabezpieczacie pojazd i osłaniacie ewentualny odwrót. Johnson, rafineria. Dasha, kolektor. Ja ruszam do generatora.
– Sam? – upewnia się Hwoon. W jej głosie brzmi niepewność. Miller wie dobrze, o co chodzi. Dla pozostałych członków zespołu synchronizacja taktyczna prognozuje maksymalnie kilkunastoprocentowe ryzyko samodzielnego rekonesansu. W przypadku komór generatora wynosi ono ponad osiemdziesiąt procent. Innymi słowy: jeśli ktoś tu jest, to najprawdopodobniej właśnie tam.
– Tak, sam – potwierdza sierżant. Bo muszę to zrobić sam. – Wykonać! – rozkazuje.
Ruszają we troje do korytarza łącznikowego. Po kilkunastu krokach docierają do rozwidlenia. Johan i Dasha oddalają się odnogami, które zmierzają półkoliście w lewą i prawą stronę. Miller wchodzi do włazu na wprost. Po wąskiej, niewygodnej drabinie wspina się około minuty, następnie niskim korytarzem kieruje się do komory generatora, położonej tuż pod czaszą rafinerii, na samej górze segmentu gondolowego.
Aura usłużnie wyświetla mu w polu widzenia parametry i wskaźniki. Na peryferiach widzi postępy swojego oddziału. Wu i Hadad docierają do Odonaty, Sayako czeka, wpięta w uprząż, nieruchoma, jakby spała. Johnson i Hwoon, z pneumagunami uniesionymi do ramion, zabezpieczają pozostałe pomieszczenia. Słyszy ich raporty na kanale taktycznym, ale nie słucha uważnie. Z każdym krokiem zbliża się do komory generatora. Jego tętno nieznacznie przyspiesza. Mniej, niż powinno.
Sierżant Miller staje w końcu przed drzwiami. Jego Aura wyświetla prośbę o dane uwierzytelniające. Mężczyzna waha się tylko przez chwilę. Bierze długi wdech i wysyła hasło. Skrzydła włazu rozsuwają się na boki z cichym sykiem
Aura rejestruje wszystko.
Miller stał w drzwiach komory generatora z odbezpieczonym karabinkiem, w szaroczarnym kombinezonie z rozświetloną na czerwono przesłoną wizjera. Towarzyszący mu kapral Bernard Wu wciągnął gwałtownie powietrze.
– O kurwa mać – wydusił.
Intruzów było kilkunastu. Stłoczona w pomieszczeniu grupa kuliła się wokół trójki najstarszych: na oko kilkunastoletniej dziewczyny i dwóch chłopaków. Najmłodsi wyglądali na nie więcej, niż pięć lub sześć lat. Byli bladzi, brudni i chudzi, odziani w niedopasowane, oliwkowe mundury i skompletowane z czegokolwiek łachmany. Z całą pewnością nie wyglądali groźnie, choć pozory mogły mylić.
– To jeszcze dzieci, sir.
Dziewczyna, jedna z najstarszych w grupie, uniosła powoli ręce. Miller i Wu podnieśli broń.
– Nie strieljaj, u nas niet rużja. Oni pozvolili nam ostatja zdjes – powiedziała cicho dziewczyna.
Ruskie, pomyślał Miller. Jak to możliwe, skąd się tu wzięli? Jak tu przeżyli przez tyle lat od porażki?
– U nas niet rużja – powtórzyła Rosjanka. – Poniemaju? – zawiesiła głos.
To jedno Miller zrozumiał. Wygaszona Aura nie mogła przyjść mu z pomocą. Pokręcił przecząco głową. Nie rozumiał, co mówiła, oprócz tego ostatniego pytania. Mimo to dziewczyna mówiła dalej.
– My prosto szotim ostatsja zdjes, nie strieljaj. Nam nekuda iditi – zawiesiła głos. – Pażausta – dodała cicho, z rezygnacją.
– To jeszcze dzieci, sierżancie – powtórzył Wu, któremu chyba zabrakło innych argumentów.
– I co mam z nimi zrobić? – rzucił w eter Miller. Wiedział, że nie ma zbyt wielu opcji. Procedura mówiła jednoznacznie, że w razie kontaktu z Ruskimi czy Chińczykami należy strzelać lub brać do niewoli. Aby przeprowadzić opcję drugą, należy mieć możliwość bezpiecznego przetransportowania jeńców, czego Miller nie mógł zapewnić. Nie miało to jednak sensu, ponieważ jedynie cenni więźniowie mieli szansę przeżyć. Wyporność latających miast oraz ich wydolność tlenowa miały swoje ograniczenia. Gromada brudnych dzieci nie była cennymi jeńcami. W przypadku pojmania i tak czekała ich śmierć, poprzedzona zapewne przesłuchaniem, po którym przyjęcie strzału w łeb będzie czymś w rodzaju ulgi. Procedura była jednoznaczna.
Jednak o tym, że należało ją wdrożyć, wiedzieli tylko Miller i Wu. A ich Aury były wyłączone.
– Wracajcie do reszty, kapralu – polecił Miller.
– Sir, to jeszcze… – powtórzył znów Wu.
– Dzieci. Tak, wiem. Odejdź, Bernard – sierżant zwrócił się po imieniu do towarzyszącego mu żołnierza. – Załatwię to.
Kapral nadal stał obok.
– Lepiej, żebyś nie widział – powiedział Miller, nie odwracając spojrzenia od stłoczonej przed nim gromady. – W razie, jakby pytali. Lepiej, żebyś nie widział i nie wiedział. A teraz spierdalajcie już stąd, kapralu Wu, bo karabin zaczyna mi ciążyć.
Bernard wycofał się bez słowa. Sierżant słyszał jego kroki, rozbrzmiewające coraz dalej.
Pierdolę tą planetę, pomyślał Miller. Pierdolę korporacje, ich pieniądze i gównianą politykę. Chciałbym po prostu to rzucić i odlecieć gdziekolwiek. Nie wykonywać procedur i nie strzelać do nielegalnych dzieci, które przetrwały aż tyle od ewakuacji swoich rodaków, gnieżdżąc się w automatycznych rafineriach i jedząc nieprzerobioną rzęsę.
Tylko że nie ma żadnego gdziekolwiek. Są pierścienie planetarne, złożone z nawleczonych na niewidzialną nić segmentowych stacji. Są ciasne kolonie górnicze wśród asteroid, elitarne placówki badawcze korporacji przy gazowych olbrzymach lub zatłoczone oazy pod kopułami na marsjańskich pustyniach. Jest przeludniona, głodująca, targana nieustającymi wojnami klimatycznymi Ziemia, na której co prawda nie trzeba martwić się o tlen, ale trzeba o wszystko inne, z przetrwaniem na czele.
Latające miasta Wenus to przy nich miejsca, jak z bajki. Nowe centrum Układu, tylko dla wybranych.
Mimo to, pierdolę tą planetę, pomyślał i powoli opuścił broń.
– Nas tu nie było… – powiedział powoli do dziewczyny, jakby fakt, że mówi powoli oznaczał, że Rosjanka może go zrozumieć. Nie dbał o to. – Was też tu nie było. I najlepiej będzie, jak was tu nie będzie, jak ktoś tu wróci. Bo ktoś tu wróci. Więc spierdalajcie, proszę. Im szybciej, tym lepiej – dokończył. Wycofał się powoli z komory generatora i zamknął drzwi.
– Nie strzelaj – mówi po rosyjsku rudowłosa, blada dziewczyna. Aura dostarcza Millerowi tłumaczenie, beznamiętnie i akuratnie.
– Nie mamy dokąd pójść. Oni pozwolili nam tu zostać. Proszę, nie strzelaj – próbuje dalej.
Miller wie, że wszyscy na niego patrzą. Wie też, że strumień danych archiwizuje się właśnie na serwerach w Nowej Aleksandrii, odbierany z jego Aury przez przekaźnik rafinerii trałującej i strumieniowany łączem satelitarnym.
– Czy to są… – pyta niepewnie Sayid na kanale taktycznym.
– Dzieci – mówi głucho Dasha. – Ruskie dzieci.
Są chudsze, niż ostatnio, myśli Miller. Wyglądają na chore. Wszystkie wyglądają na chore. Ich oczy są jakieś dziwne.
– Chmury śpiewają dziwne piosenki… – mówi powoli jeden ze starszych chłopaków. Kiwa się lekko w przód i w tył, jak pijany. Podnosi spojrzenie na kapitana, jakby dopiero teraz go spostrzegł. Uśmiecha się nieobecnym uśmiechem. – Oni pozwolili nam tu zostać, wiesz?
Szaro-czarny skafander Millera skrywa i chroni jego ciało. Twarz kapitana przesłania nieprzejrzysta tafla wizjera. Uniesiony karabinek mierzy w stronę grupy. Dla korporacji i administracji te dzieci nie są uchodźcami. Nie są jeńcami. Nie są też imigrantami, bo przecież znikąd nie przyszły, nie przekroczyły żadnej granicy. Po prostu nie miały szczęścia, aby się ewakuować. Zostały porzucone lub osierocone. Korporacje i administracja Wenus mają dla nich gładką i bezosobową oficjalną nazwę, jednak i tak wszyscy używają obiegowej. Szczury. Choć prawie nikt na Wenus nie widział szczura innego, niż czyste i nieszczęsne okazy laboratoryjne.
Kapitan otwiera łącze z bazą.
– Tu Miller do Centrali – mówi. – Mam kontakt z intruzami. Proszę o potwierdzenie odbioru strumienia i instrukcje.
– Tu Centrala – rozlega się głos w słuchawkach jego hełmu. – Potwierdzamy. Analiza w toku.
– Proszę o rozkazy, odbiór.
W słuchawkach Millera zalega cisza, jednak nie na długo.
– Zgodnie z procedurą – odzywa się baza. Na kapitana spływają rezygnacja i chłód.
Być może przez chwilę, krótką chwilę w szczurach tli się nadzieja, że ten uzbrojony żołnierz odejdzie tak samo, jak tamten, przed trzema miesiącami. Być może kiełkuje w nich myśl, że wszystko znów się ułoży. Gównianie, ale jakoś. Jednak wówczas Miller myśli: pierdolę tą planetę. I naciska spust.
Cyk, cyk, cyk. Karabinek wypluwa z siebie skondensowane wiązki nasyconego proszkiem powietrza z dźwiękiem do złudzenia przypominającym otwierane piwo. Tap, tap, tap, upadają ciała. Brzmią, jak upadające ciała. Po prostu.
– O kurwa, nie! O kurwa… – wydusza z siebie Sayid.
Zapada cisza. Oddział nie mówi nic. Aura lśni wskaźnikami i znacznikami. Generator brzęczy cicho, monotonnie. Sierżant słyszy swój oddech. Poza nim w pomieszczeniu nie oddycha już nikt.
Na skraju pola widzenia Millera od dłuższej chwili mruga ikona przychodzącego połączenia prywatnego. Sierżant ignoruje sygnał. Oparty o chłodne, gładkie wnętrze kadłuba desantowca stara się nie myśleć o niczym.
Odonata mknie nad nieskończonym oceanem wenusjańskich chmur. W ich odmętach kłębi się dojrzała rzęsa, napływająca do Pasma Świtu z obszarów niemożliwie długich dni i nocy. Nad nią żeglują floty trałujących rafinerii poławiających proteiny, eksportowane po przetworzeniu do wszystkich stacji, kolonii i autonomii Układu Słonecznego. Od niedawna nawet na Ziemię. Rzęsa to podstawa wenusjańskiej gospodarki, źródło władzy i bogactw korporacji, rekompensujące wszelkie ryzyko życia nad gorącym, siarkowym piekłem. W tej maszynerii wszystkie elementy muszą działać bez zarzutu. Nie ma miejsca na sentymenty.
Sygnał przychodzącej rozmowy nie przestaje pulsować w Aurze kapitana, który w końcu decyduje się odebrać.
– Dlaczego pan to zrobił? – pyta Sayid. To pierwsze słowa, które padają od chwili, gdy opuścili rafinerię, wyrzuciwszy uprzednio zwłoki przez śluzę. Zgodnie z procedurą. – To były tylko dzieci. Brudne ruskie dzieci. Dlaczego?
Miller milczy. Patrzy na chmury, na żółć, biel oraz smużki różu i zieleni, składające się na tutejszy pejzaż. Gdzieś w oddali majaczy kształt innej rafinerii, w której trzewiach trwa bezustannie proces przetwarzania.
– Procedura – odpowiada Miller. – Jestem żołnierzem i wykonuję rozkazy.
– Gówno! Takich rozkazów nie musiał pan wykonywać. To niezgodne z prawem.
– Tu prawem są korporacje – Miller unosi dłoń do skroni, pociera ze znużeniem czoło. Jego oddział w trwa w milczeniu, pogrążony we własnych myślach lub bezpośrednich konwersacjach takich, jak jego. Tylko tam jest miejsce dla odrobiny prywatności. – Ale ma pan rację. Nie musiałbym wykonywać tych rozkazów. Była taka możliwość, gdyby nie Aura.
Sierżant zwraca twarz w stronę Sayida, który przygląda mu się ze ściągniętymi brwiami. W jego spojrzeniu zaczyna migotać zrozumienie.
– Pan wiedział – stwierdza technik.
Miller milczy. Spogląda tylko prosto w oczy Hadada i uśmiecha się półgębkiem bez cienia wesołości. To pusty, bezbarwny, fatalistyczny uśmiech. Sierżant zastanawia się nad myślami chłopaka. Czy rozważa, co by było, gdyby? Czy dostrzega alternatywne rzeczywistości, wyrastające ku odmiennym możliwościom z punktów, w których podjął takie, a nie inne decyzje? Czy tłumaczy sobie, że nie mógł przewidzieć takiego rozwoju wydarzeń? Bardzo możliwe, gdyż w końcu, po długiej chwili, odpowiada tylko:
– Nie. Nie zgadzam się. To nie moja wina. Nie.
Sierżant spuszcza wzrok. Kto ponosi odpowiedzialność? On, naciskający na spust? Przedstawiciele korporacji, piszący procedurę? Młody chłopak pełen marzeń, który chce po prostu zrobić wszystko, jak należy? Odonata unosi się i opada, owiewana od czasu do czasu prądem wznoszącym. Spod półprzymkniętych powiek Miller obserwuje skłębione morze pseudocumulusów pod swoimi stopami.
– Miłego piątku – szepcze na głos. Kolejne bajty danych szybują natychmiast ku chmurom.