Spośród wszystkich roślinnych zamienników mleka, owsiane najbardziej przypominało mu oryginał. Sojowe, migdałowe, kokosowe, nerkowcowe – wszystkie wydawały mu się wodniste i miały posmak, który niezupełnie mu pasował. Owsiane natomiast było gęste i zawiesiste, wydawało się tłuste i treściwe, ale przede wszystkim smakowało jak mleko, a tego waśnie oczekiwał.
Niegdyś pił mleko litrami, zapijał nim pragnienie, nudę, kaca. Potem jelita uświadomiły mu, że czas mleczny powinien stać się już pieśnią przeszłości i że to substancja dla młodych krów, nie dorosłych mężczyzn.
Owsiane z Inki było zdecydowanie najlepsze, choć trudno mu było powiedzieć, czy nie zadziałała tu magia marki. Do Inki miał słabość od dziecka, bo gdy był jeszcze małym chłopcem, kawą tą częstował go dziadek. Jako dorosły mężczyzna również pijał ten zbożowy surogat, aby nie pompować się nadmiernie kofeiną, do czego miał ewidentną skłonność. Oprócz zawiesistej, tłustej konsystencji, owsiane z Inki było też słodkie, mimo że w jego składzie nie znalazł dodatku cukru. Zastanawiało go to; być może poczucie smaku płatało mu figla. M.A., kolega z liceum, teraz entuzjasta rzemieślniczego ginu, opowiadał mu, że poczucie smaku to zawiła kwestia, a drobna różnica w genach potrafi sprawić, że ta sama substancja smakuje zupełnie inaczej różnym osobom. Nie chodzi tu przy tym o drobne różnice czy niewyrobione kubki smakowe, lecz o zupełnie inną percepcję.
Z poczuciem smaku miał w ogóle różne przemyślenia. Dla przykładu, obecnie jego ulubionym alkoholem był rum, kiedyś natomiast zdecydowanie preferował wódkę. Przez lata pił ją wyłącznie dla efektu, nie smaku, tolerując tylko zimną jak lód i zapijaną sokiem grejpfrutowym. Przez pewien okres był w stanie przełknąć jedynie Żołądkową Gorzką zagryzaną ogórkami kiszonymi, co w ogóle nie ma sensu, jako że jedno jest słodkie, zaś drugie słone. Potem, z biegiem lat, zaczął rozpoznawać smaki wódek czystych, ucząc się cenić najwyżej Wyborową o charakterystycznym, ziemniaczanym aromacie. Zagustował w spożywaniu jej zimnej, acz bez przesady; na czysto, jedynie z kilkoma kroplami świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Whiskey nigdy nie uwodziła go skutecznie ani na długo, był najwyraźniej odporny na urok rudej single malt. Natomiast rum okazał się nad wyraz dobrze trafiać w jego gust. Pił go w temperaturze pokojowej, by czuć wyraźnie słodkawą, lecz nie mdłą, migdałową nutę. Nigdy za wiele, bardziej by pobudzić krew, niż aby się upić. Zazwyczaj też nie zajmowała go przesadnie marka trunku. Wystarczyło czarne Bacardi, Kapitan Morgan, a jeśli trafił się Kraken, to było to już wielce wysmakowane doznanie. Czytał z resztą w książce pt. Światy równoległe, że przekonanie o wyższości drogich, markowych trunków jest w dużej mierze mitem i autosugestią, co potwierdziły badania z zachowaniem rygorów medycznych przeprowadzone na znawcach win (którzy, nawiasem mówiąc, potem nie kwapili się już do uczestnictwa w kolejnych).
W jego opinii, kwestia smaku, również tego dotyczącego spraw niematerialnych, była mocno arbitralna i niestała. Gdy sięgał pamięcią do czasów studenckich i przyglądał się swoim gustom, uznawał je za raczej pretensjonalne i wydumane. Podejrzewał, że ówczesna wersja jego samego nie ceniłaby wysoko jego obecnych preferencji. Uznałaby je zapewne za nieciekawe i niedostatecznie głębokie, nacechowane zbyt małym ciężarem gatunkowym. Uważał to nawet za całkiem zabawne. „Tożsamość jest bardzo przereklamowana”, zwykł myśleć. Czasami nawet podejrzewał, że w ogóle jej nie ma.