Rewolucja zastała nas w piżamach, w rozkopanym posłaniu i zwałach przepoconego prześcieradła. Niedobudzeni, pogubieni i błędni, podeszliśmy do balkonowych drzwi i wyjrzeliśmy na zewnątrz. Bukiety koktajli Mołotowa jasno zakwitały na ścianie biblioteki. Obok płonął warzywniak. Gromady dzieci w brudnych maskach tańczyły w kłębach dymu. Ich małe, okrutne rączki miotały wokół kamienie i śmieci. Brzęk bitych szyb przeszywał noc. Ostre skry sypały się na ulicę, jak konfetti.
Jedną nogą w sypialni, a drugą na zewnątrz, utkwiliśmy w pół kroku między snem a strachem.
— Chodź, wracajmy do łóżka — powiedziałem głucho. — To nie wróży przecież nic dobrego.
Nie posłuchała mnie. Patrzyła na zewnątrz szeroko otwartymi oczami, a łuna pożogi kładła w zagłębieniach jej twarzy rozedrgane i dziwne cienie. Przyniosłem koc. Owinęliśmy się nim jak kokonem i przykucnęliśmy pod framugą, ukryci przed chłodem i przypadkowymi spojrzeniami. Od dymu łzawiły nam oczy.
Nad ranem przyszedł deszcz, a potem niemrawy, szary świt przedarł się przez chmury. Tu i tam smużki dymu drżały niewyraźnie na tle jaśniejącego nieśpiesznie nieba. Gdzieś nad dachami poniosło się echo czyjegoś głośnego seksu. Poczynało się nowe życie.
