Tego nie było w planach. Nikt nie spodziewał się eksplozji, choć jej niewyraźną zapowiedź dało się dostrzec w tych krótkich chwilach mroku, które dzieliły kolejne, frenetyczne paroksyzmy codzienności. Wszyscy wypatrywali czegoś zgoła innego, przypominającego nieustający karnawał, bezkresny jarmark uciech, chillout room pełen wygodnych sof, podbitych bezużyteczną, bezrefleksyjną wszechwiedzą. Sami nie wiedzieliśmy dokładnie, wśród jakich konstelacji błądziły nasze oczekiwania, jednak były to konstelacje pełne błogości i światła.
Pierwszy podmuch fali uderzeniowej zmiótł tych najbardziej gorliwych. Pozostały po nich rozciągnięte do niemożliwości cienie, zeszklone w pół gestu rozbłyskiem niedowierzania. Do nas, kłębiących się tłumnie w ostatnich szeregach, kres dotarł znacznie później, spowolniony i syty, wybrzmiały echem miliona tweetów, zwielokrotniony miliardem obrazów. Zaakceptowany, a nawet w jakiś sposób wyczekiwany wobec swej nieuchronności. Potem, w następujących po sobie dniach, tygodniach i latach, kolejne aspekty codzienności gasły jeden po drugim, pozostawiając nas wreszcie unoszących się swobodnie między wschodami i zachodami jak meduzy w świetlistych wodach proterozoiku.
Gdy wreszcie wstał świt, nic się nie działo. Stojąc boso u wylotu ciemności, poczułem, że nie ma niczego, zupełnie niczego, co musiałbym zrobić.
Nieodległy ocean wypełzał leniwie na zapadnięte wybrzeża, zostawiając na brudnym piasku ławice martwych ryb. Poczerniałe mewy rozdziobywały ich pożywne wątroby. W ciszy.
