Krajobraz jest pozbawiony wszelkiej topografii — kosmos, rzucony na szarą płaszczyznę, tafla oceanu w bezwietrzny dzień. Ziemia stawia nieznaczny opór naszym stopom — delikatny nacisk konkretu, tak niewyraźny, że niemal niebyły. Nie potrafię określić, czy przemierzamy równinę, płaskowyż czy pustynię. Ta przestrzeń bez żadnych detali nie przedstawia niczego, na czym mogłaby zatrzymać się myśl. Istnienie wydaje się czymś co najmniej wątpliwym. Nawet wątpliwościom brak wyraźnego oparcia.
Ruch jest pojęciem względnym, dlatego nie umiem określić, czy dokądkolwiek idziemy, czy może trwamy wciąż w tym samym punkcie, przebierając nogami, jak w głębokim śnie. Jedynie twoja ręka w mojej dłoni jest czymś, co daje spokojny, ostentacyjny opór nieskończoności.
— Daleko jeszcze? — zadajesz to proste, dziecięce pytanie, a ja kłamię gładko, mówiąc:
— Jeszcze trochę.
W tej niezróżnicowanej, bezbarwnej przestrzeni moje słowa rozwijają się przed nami, jak intensywnie czerwony dywan.
