Ciało matki leży na boku, lekko skręcone, jakby oddawała się właśnie swoim codziennym ćwiczeniom. Kolano dotyka podłogi, przerzucone nad biodrem, ręce rozrzucone szeroko na boki spoczywają zwrócone dłońmi ku górze, jakby pokazywały niebu, że nie ma w nich nic do ukrycia. Cienka, szara szata spływa łagodnie po zwiotczałych z wiekiem krągłościach ciała, zachowanych we względnej jędrności drakońskim reżimem ćwiczeń i staraniami fizjologów. Ciemnosiwe włosy wydają się dopasowane do szaty, jakby stanowiły komplet wyrażający kompetencję, dystans i władzę. Tylko ciemnoczerwony wlot kuli pośrodku czoła wprowadza dysonans, przyszpila tę scenę do teraźniejszości – krwawy, skauteryzowany punkt, jeden wymiar. Znaczenie nie może umknąć wzdłuż żadnej z osi, nie ma żadnego innego sensu, w który można by się osunąć. Jest ta oto oczywistość, nic więcej.
– Czysto! – melduje krótko dekurion. To z jego gladiusa padł strzał, choć na komendę syna. Dekurion jest tylko narzędziem, podobnie jak jego narzędziem jest gładki, czarny jak nów gladius. Syn wiedział, że nie musi brać ze sobą żadnego innego podwładnego. Dekurion wart jest dziesięciu gwardzistów i godzien jest zaufania, czego niejednokrotnie dowiódł. Nie mniej, dotychczas jego nadzwyczajne umiejętności nie były potrzebne. W pokojach matki było pusto, nie licząc niej samej, a nawet ona nie mogła nic wskórać wobec broni palnej. Palna broń unieważnia bowiem sztukę walki wręcz, czyni ją niemal śmieszną.
Syn unosi dłoń i dekurion odsuwa się ku drzwiom, zajmuje pozycję, staje na warcie. Syn omiata wzrokiem pokój. Jasne, sterylne meble. Abstrakcyjne obrazy w czerni i bieli. Szklane naczynia, karafka z białawą, mętną wódką, jej ulubioną. Gruby czarny dywan. Wielkie okna wychodzące na góry. Żyrandol bańkowy z uwięzionym wewnątrz kulistym piorunem – wieczne, niedające się zgasić źródło światła, które wdzierało się do jego dziecinnego pokoju przez uchylone drzwi gdy potajemnie, wbrew matce uchylał je leciutko, tak nieznacznie, że przez szczelinę wcinała się do wewnątrz tylko cienka jak skalpel tafla białych fotonów.
Ding! – nagły dźwięk wyrywa go z zadumy. Gladius dekuriona w milisekundę podskakuje do ramienia, jego czarne oko mierzy w źródło brzęku. Nad multiblatem pośrodku salonu unosi się sześcian z ciemnego metalu. Przypomina kostkę-łamigłówkę, jednak to jego ścianki są jednokolorowe, zaś przerwy miedzy nimi jarzą się wielobarwnym światłem. Mnemokub.
Syn podchodzi do multiblatu.
– Panie, odradzam – odzywa się za nim dekurion, cicho, lecz z napięciem. Wie, że nie może sobie pozwolić na tak bezpośredni ton, lecz wie też, że od niego zależy bezpieczeństwo syna. Syn nie toleruje niesubordynacji i dekurion wie, że zasłużył na dziesięć batów. Wie jednak również, że te dziesięć batów to cena za zaufanie. W tym przypadku niesubordynacja splata ich rodzajem dziwnego węzła lojalności. Paradoksalnie, ich wzajemna więź będzie jeszcze głębsza. To się przyda w nadchodzących latach. Dekurion o tym wie i wie o tym syn. Nie muszą nic mówić.
Syn unosi dłoń i miękkim gestem pokazuje dekurionowi drzwi, nie odrywając wzroku od mnemokuba. Potem jednak zmienia zdanie, odwraca się do mężczyzny i mówi:
– Zostaw nas na chwilę. Nie obawiaj się, to nie pułapka – zapewnia, choć nie musi, choć nie ma pewności. Ma jedynie przeczucie.
Gdy syk drzwi za wychodzącym dekurionem cichnie, syn podchodzi do multiblatu i sięga po kostkę. Chłodny metal pieści jego opuszki, światło jarzących się linii, przecinających mnemokub, jest ciepławe. Rozchodzi się po dłoni lekkim mrowieniem. Ta chwila jest przyjemna i syn chętnie pozwoliłby jej trwać, jednak wie, że nie ma aż tyle czasu. Kładzie więc kciuk w centrum ścianki urzadzenia i delikatnie naciska jej powierzchnię.
– Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić, jak szybko rośniesz – słyszy głos w swojej głowie. Wciąga powietrze, głęboko i powoli. Nie odwraca się, by spojrzeć na martwą matkę. Nie musi się upewniać, że wciąż tam jest. Jednak to dziwne wrażenie – słyszeć słowa osoby, którą się właśnie zabiło. Nawet dla niego. – Mimo że patrzę na chłopca z trudem zapinającego powietrzny kombinezon, chichoczącego z rówieśnikami i beztroskiego, przeczuwam już mężczyznę, którym się staniesz, gdyż sięgam pamięcią do siebie samej w tym wieku, w tamtych dniach, do których nie ma już powrotu. Za kilka lat będziesz wystarczająco duży, by podjąć pierwsze obowiązki. Zaczniesz dokonywać własnych wyborów, hartować wolę, popełniać błędy. Twoje dzieciństwo skończy się gwałtownie. Zacznie się polityka. Wiem to, gdyż zadbam, aby tak właśnie się stało.
Skoro tego słuchasz, to znaczy, że dobrze cię wychowałam. Nauczyłam cię działać w zgodzie z rozumem i koniecznością, bez oglądania się na sentymenty. Uświadomiłam ci, że ludzie o naszej pozycji różnią się zasadniczo od tych, którzy słuchają naszych poleceń. Wreszcie, że dałam ci siłę, abyś zrobił to, co musisz, aby wziąć swój los we własne ręce.
Tak, synu. Wiem, że właśnie mnie zabiłeś. Zaprogramowałam multiblat na ten jeden wyzwalacz. Na matkobójstwo. I chcę, abyś wiedział, że jestem z ciebie dumna. Słyszysz to ode mnie po raz pierwszy i nie wątpię, że również twoje potomstwo usłyszy takie słowa dopiero z mnemokuba. Dokonując zapisu, czuję w piersi ciężar i wciąż, po tylu latach, jestem w stanie zidentyfikować go jako wielki, duszący smutek. Mogłabym zataić to teraz przed tobą, jednak spowiadam się szczerze i kompletnie, byś wiedział, że nie robimy tego, co robimy, bo jesteśmy nieludzcy. Robimy to, mimo że jesteśmy ludzcy.
W skrytce obok swego starego pokoju znajdziesz wszystko, czego teraz potrzebujesz. Zapewniam cię, że zadbałam o to, aby uzurpację uczynić ci możliwie najtrudniejszą. Spodziewaj się oporu, spodziewaj się walki. Spodziewaj się gwardzistów już za chwilę. Ale jeszcze nie teraz, gdyż teraz chcę, byś poszedł do skrytki i znalazł, co masz znaleźć.
Wyobrażam sobie, że w innym świecie wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Byłabym po prostu starą kobietą w starym domu, zaś ty odwiedzałbyś mnie od czasu do czasu. Nie mielibyśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia, gdyż niewiele by nas łączyło. Cóż może łączyć starą kobietę i młodego mężczyznę, prócz więzów krwi? Niech jednak będzie – jeśli coś miałoby tym być, byłyby to szachy. Grywalibyśmy więc sobie podczas twoich rzadkich wizyt. Przywoziłbyś mi czasem jakąś nową figurę, wykonaną przez rzemieślnika w którymś z krajów, do którego podróżowałbyś w ważnych sprawach. „Popatrz, matko, jaki piękny goniec z szarodrzewu”, mówiłbyś, a ja podziwiałabym go, a potem stawiała na szachownicy zamiast mojej starej figury. Rozpoczynalibyśmy grę. W kilku ruchach zdobywałabym prowadzenie, ale potem ty odrabiałbyś straty. Uśmiechalibyśmy się nieznacznie i zabijali się, tak tylko na niby.
Byłoby to na swój sposób piękne.
Mnemokub milknie. W ciszy, która wypełnia jego głowę, syn stoi i patrzy przez wielkie okno ścienne na górskie szczyty. Czuje w piersi duszący ucisk i jest w stanie zidentyfikować go jako nagły, dojmujący żal. Jednak jego twarz pozostaje nieruchoma. Nie drga ani jeden mięsień. Oczy pozostają szare i spokojne.
Syn podchodzi do drzwi i otwiera je. Dekurion wślizguje się do środka bezszelestnie i miękko.
– Chodź – mówi syn i prowadzi go do skrytki, o której wspominała matka. – Otwórz – rozkazuje.
Dekurion szybko dekoduje zamek i otwiera drzwiczki. Usuwa się na bok. Syn zagląda do środka. Jest tam cienka teczka na akta oraz szachownica. Najpierw sięga po papiery i rzuca okiem na ich zawartość. Widzi nazwiska, liczby i koneksje, a także sekrety. Uśmiecha się nieznacznie, tak, że postronny obserwator zobaczyłby jedynie cień grymasu, nerwowy tik. Potem chowa akta za poły munduru i spogląda na szachownicę, zastawioną figurami w początkowym rozkładzie. Szare otwierają partię dziwnym, nieznanym mu gambitem. Tymczasem w korytarzach na parterze rozlega się alarm. Wyraźnie słychać jego zduszony, odległy jęk.