Dzień wstawał powszedni i parny. Lato miało się ku końcowi. Lekki, lepki wiaterek ciągnął wzdłuż ulic nici babiego lata. Przechodnie maszerowali zatłoczonymi chodnikami wpatrzeni we własne sprawy, umykające niepostrzeżenie spod czubków ich butów. Ulice były pełne aut, pełznących z mozołem przez zakorkowane skrzyżowania. Zza uchylonych szyb samochodowych wyrywały się na świat fragmenty audycji radiowych i strzępy przekleństw.
Wysoki mężczyzna przebiegł przez jezdnię na czerwonym świetle, w ostatniej chwili umykając spod kół ruszającego SUVa, po czym ruszył w dół Alei Zmartwychwstania. Minął urząd miejski i biało otynkowany klasztor Ojców Franciszkanów. Znów przeszedł przez ulicę – tym razem na zielonym świetle – i szybkim krokiem ruszył w kierunku górującego nad kamieniczną zabudową szklanego biurowca. Mijając gmach filharmonii, usłyszał stłumioną zgiełkiem muzykę i pomyślał: „Schubert, ósma niedokończona”. Gdyby muzycy grali wówczas dzieło innego kompozytora, powiedzmy Debussy’ego czy Dvořáka, wysoki mężczyzna nie odgadłby tytułu. Podobnie stałoby się, gdyby orkiestra ćwiczyła którąś z mniej popularnych kompozycji Schuberta. Prawdę mówiąc, wysoki mężczyzna był w stanie rozpoznać nie więcej, niż trzy klasyczne utwory. Ósma niedokończona była jednym z nich.
Uśmiechnął się w myślach. Szybkim krokiem przedefilował wzdłuż schodów gmachu filharmonii, u których szczytu, na betonowym cokole, przycupnął Apollo lub inny bóg dysponujący nienagannym torsem. Wysoki mężczyzna minął delikatesy i salonik prasowy, przeszedł przez jezdnię, truchcikiem dotarł do przecznicy, skręcił – i zdał sobie sprawę, że wciąż słyszy muzykę. Dobiegała z wnętrza jego czaszki, jakby filharmonia w jakiś sposób znalazła się nagle w którymś z jego mózgowych zwojów.
Gdyby czytelnik, zupełnie przypadkiem, był przechodzącym właśnie obok wysokiego mężczyzny strażnikiem miejskim, nie stwierdziłby żadnych nadzwyczajnych okoliczności. Ot, nieco zaniedbany i łysiejący wysoki mężczyzna w średnim wieku przystanął nagle w pół kroku, jakby o czymś sobie przypomniał – może o imieninach żony (której nie miał) albo niewyłączonym tosterze (którego również nie miał) – po czym powoli, z ociąganiem ruszył dalej, skupiony i spięty, jakby ważył w myślach każdy krok. Podobnie sytuacja ta wyglądałaby dla drepcącej środkiem chodnika staruszki, dwóch świergoczących studentek w krótkich płaszczykach w kratę oraz barczystego mężczyzny w drogim garniturze, wrzucającego właśnie monety do automatu parkingowego, gdyby któreś z nich poświęciło wysokiemu mężczyźnie nieco uwagi. Jednak żadne z nich tego nie uczyniło i trudno ich winić, bo gdyby każdy zawsze poświęcał uwagę mijanym przypadkiem na ulicy wysokim mężczyznom, to teatr życia byłoby nieznośnie rozwlekłym spektaklem.
Mimo niecodziennych okoliczności, wysoki mężczyzna dotarł do szklanego biurowca, gdzie na dwunastym piętrze mieściło się jego biuro. Ze ściągniętą twarzą przemierzył korytarz, nie odpowiadając na rzadkie pozdrowienia, i dotarł do ulokowanego w dużej sali call center. Zasiadł za swym biureczkiem, oddzielonym od reszty świata jedynie cienką warstwą pleksiglasowej przegródki, uruchomił komputer, założył słuchawki z mikrofonem i zaczął telefonować.
Praca wysokiego mężczyzny polegała na nagabywaniu potencjalnych klientów do zakupu przeróżnych produktów, których owi klienci nie potrzebowali i – zazwyczaj – nie chcieli. Służył mu do tego komputer z bazą danych oraz słuchawki z mikrofonem. Od rana do późnego popołudnia wysoki mężczyzna wydzwaniał do ludzi, którym usiłował sprzedać to, na czego sprzedaży akurat zależało kierownictwu. Nie interesowały go jakość ani pochodzenie towaru, lecz numery telefonów, pod które miał się dodzwonić.
Tego dnia wysoki mężczyzna sprzedawał specjalne odkurzacze, przystosowane do zasysania psich odchodów. Produkcja szwedzka. Znakomity sprzęt do sprzątania miejskich skwerów, placów i chodników. Niezbędny na każdym grodzonym osiedlu. Dwusuwowy, chłodzony powietrzem silnik spalinowy zapewnia imponująca moc ssącą, zdolną poderwać z ziemi ładunek godny doga lub bernardyna. Koniec z łopatką, wiadrem czy foliową torebką; na psie kupy tylko odkurzacze!
Trudno jednak zachwalać imponującą moc ssącą tak wspaniałego sprzętu, gdy w uszach brzmi dobiegająca znikąd symfonia. Wysoki mężczyzna robił co w jego mocy, by zachować fason, jednak co chwilę tracił koncentrację, gubił wątek, motał się w gąszczu informacji technicznych i w konsekwencji kończył rozmowę całkowicie skompromitowany.
Po przerwie na lunch – gdyż tak mówiło się w firmie na kupowaną w miejscowym bufecie kanapkę i kawę – wysokiego mężczyznę wezwano do sales managera – gdyż tak nazywano podrzędnego dyrektora, którego głównym obowiązkiem było udowadnianie telefonistom, że nie znają się na swojej pracy. W normalnych warunkach wysoki mężczyzna zląkłby się nie na żarty, gdyż sales manager, człowiek niski i pękaty, był osobą o bardzo nieprzyjemnej powierzchowności – fizycznie młodą, lecz duchowo wkraczającą już w kryzys wieku średniego. Tego dnia mężczyźnie było jednak wszystko jedno. W jego głowie kolejny raz rozbrzmiewało charakterystyczne preludium symfonii Schuberta, zaś on czuł się coraz bardziej zdezorientowany.
– Czy jest pan chory? – spytał sales manager.
– Tak – odparł bez namysłu wysoki mężczyzna.
Podrzędny dyrektor już otwierał usta, by udzielić pracownikowi ostrej reprymendy, lecz zawahał się. Najwyraźniej spodziewał się innej odpowiedzi, która skierowałaby rozmowę na taki oto tor: – Czy jest pan chory? – Nie, proszę pana – Na pewno dobrze się pan czuje? – Ależ oczywiście – Więc może źle pan spał tej nocy? – Spałem jak dziecko – Małe dziecko, czy duże dziecko? – Słucham? – Ze słuchem też mamy problem? – Ależ nie, ja tylko… – Więc: małe, czy duże dziecko? – No, małe – To mnie nie dziwi – Nie rozumiem – Zachowuje się pan również jak małe dziecko – Ja tylko… – Spieprzył pan dziś niezliczoną ilość rozmów, spłoszył całe stado klientów, drogi panie, spierdolił dniówkę nie tylko sobie, ale też całemu zespołowi i mi osobiście, bo ja tym zespołem kieruję, więc jeśli zechce mnie pan już bardziej nie wkurwiać, to uprzejmie proszę, żeby wreszcie skupił się pan na pracy i sprzedał choć jedno urządzenie, rozumiemy się? – Tak, oczywiście – Ja myślę – Mogę już wyjść? – Tak, proszę zejść mi z oczu.
Jednak rozmowa potoczyła się zupełnie inaczej.
– Czy jest pan chory?
– Tak.
– Tak? – zdziwił się podrzędny dyrektor.
– Tak. Boli mnie głowa. To potworny ból. Poza tym mam gorączkę. Nie mogę myśleć. Muszę iść do lekarza – skłamał gładko wysoki mężczyzna. Zacisnął przy tym powieki, aby nie stracić wątku, bowiem pod kopułą jego czaszki huczała właśnie sekcja dęta, popierana z drugiej linii grzmieniem kotłów i bębnów wielkich. Mężczyzna sprawiał wrażenie osoby bardzo cierpiącej, co właściwie niewiele mijało się z prawdą.
Sales manager uniósł brwi.
– Więc dlaczego w ogóle przyszedł pan do biura? – spytał.
– Miałem nadzieję, że dam radę pracować – odparł mężczyzna.
Podrzędny dyrektor przygryzł dolną wargę, podrapał się w brodę i splótł ręce na plecach. Tak, miał, rzecz jasna, chęć werbalnie sponiewierać podwładnego, bo zawsze poprawiało mu to humor i – jak sądził – podbudowywało jego dyrektorski autorytet. Z drugiej strony poczuł, być może płynące z chwili słabości, uznanie dla hartu ducha wysokiego mężczyzny, który mimo wszystko podjął próbę wywiązania się z obowiązków.
– No dobrze – rzekł wreszcie. – Może pan iść, przysługuje panu takie prawo. Proszę tylko najpierw zajść do pani Kasi z kadr… – chciał dodać, lecz wysoki mężczyzna już znikał za drzwiami.
– Co dolega? – spytał lekarz, notując coś w karcie pacjenta. Nie tej należącej do wysokiego mężczyzny, gdyż ta wciąż leżała w teczce na brzegu biurka wraz z kartami innych pacjentów, czekających na swoją kolej przed drzwiami gabinetu. Lekarz notował coś w karcie poprzedniego pacjenta, który z niewyjaśnionych przyczyn wszedł bez kolejki, zaproszony do gabinetu przez samego pana doktora. Pan doktor na tę okoliczność zdobył się nawet na coś w rodzaju uśmiechu.
– Słyszę głosy – odparł wysoki mężczyzna.
Lekarz schował do szuflady małą, szarą kopertę, spojrzał na pacjenta i uniósł brew. Brwi miał krzaczaste i siwe. Spoglądały spod nich chłodne, znudzone oczy człowieka, który widział już wszystko.
– Słyszy głosy?
– Kto?
– No, pan.
– Ach – zreflektował się wysoki mężczyzna. – Tak, słyszę głosy, niestety – potwierdził.
Lekarz sięgnął po kartę wysokiego mężczyzny, przejrzał ją, zdjął okulary i potarł podstawę nosa. Zapadła niezręczna cisza. To znaczy – niezręczna cisza zapadła jednostronnie, gdyż w uszach wysokiego mężczyzny wciąż brzmiała niedokończona symfonia Schuberta. Dlatego też, w zasadzie, cisza ta nie była niezręczna, ponieważ niezręczność ciszy wynika z faktu, iż udziela się ona więcej niż jednej osobie. Być może z tej przyczyny wysoki mężczyzna nie zaczął sam z siebie gorliwie rozwijać kwestii, aby przerwać milczenie, lecz siedział na krzesełku, nieszczęśliwy, i słuchał subtelnego dialogu pierwszych i drugich skrzypiec, urwanego nagle bezceremonialnym wkroczeniem kontrabasu.
– Co to za głosy? – spytał wreszcie lekarz, konstatując, że pacjent nie zamierza otwierać ust.
– Muzyka – odparł mężczyzna. – Konkretnie to muzyka poważna. Symfonia. A jeszcze bardziej konkretnie, ósma niedokończona symfonia Franciszka Schuberta – wytłumaczył.
Lekarz wydął usta.
– Tak – westchnął. – A skąd pan wie?
– Co wiem?
– Że to ta siódma symfonia.
– Ósma.
– Dobrze, ósma.
– Bo słyszę – odparł wysoki mężczyzna.
Doktor pokiwał głową, zapatrzył się w okno.
– Od kiedy słyszy?
– Kto?
– No, pan, panie! – zniecierpliwił się lekarz.
– Od dzisiaj. Od ósmej rano – odparł mężczyzna. – Szedłem do pracy obok filharmonii, usłyszałem fragment i tak mi już zostało.
– I na pewno pan ze mnie nie żartuje?
Wysoki mężczyzna pokręcił zdecydowanie głową. Pochylił się w stronę doktora, ten zaś odchylił się w fotelu, jakby jego czoło łączył z czołem pacjenta niewidzialny, sztywny pręt.
– Zdaję sobie sprawę, że słyszę ją tylko ja i że ani pan, ani nikt inny jej nie słyszy. Ja nie zwariowałem, po prostu słyszę muzykę, a nie chcę jej słyszeć. Może to coś z mózgiem? Może mam guza? Albo wylew? Proszę mi jakoś pomóc, zrobić mi tomografię albo coś… – rozpędził się.
Lekarz uśmiechnął się nieznacznie.
– Ogląda pan za dużo telewizji – mruknął.
Uwaga ta była zupełnie niezgodna z prawdą. Wysoki mężczyzna nie oglądał telewizji prawie wcale. Jego telewizor był stary i uszkodzony. Ponadto wolał spędzać wolny czas nad porządnym kryminałem.
Mimo wszystko lekarz skierował wysokiego mężczyznę na badanie psychiatryczne. Dodał nawet, że psychiatra przyjmuje tego dnia w tym samym budynku, na piętrze. Być może chciał jak najszybciej pozbyć się z gabinetu niewygodnego pacjenta, choć nie jest wykluczone, że za chłodną taflą wszystkowiedzących oczu skrywało się jeszcze nieco współczucia.
Psychiatra z uprzejmym zainteresowaniem wysłuchał wysokiego mężczyzny, który szczegółowo opisał swą dolegliwość. Sporządził notatkę w kajecie i zadał kilka uściślających pytań. Wysoki mężczyzna był bardzo ciekaw diagnozy, jednak nie widział, co też lekarz wpisuje do swego notatnika. Gdyby widział, dowiedziałby się, że była to krótka lista zakupów, obejmująca pół kilo łososia z lodu, czosnek, kolendrę, kapary oraz torebkę makaronu. Pomyślałby wówczas, że psychiatrę mało obchodzi, czy jego pacjent słyszy ósmą niedokończoną Schuberta, czy może któryś z dokończonych utworów z pierwszych miejsc listy przebojów. Być może lepiej więc się stało, że zapis w lekarskim kajecie był poza zasięgiem wzroku mężczyzny.
Psychiatra wręczył pacjentowi test do wypełnienia. Poczekał, aż ten upora się z zadaniem, po czym dał mu kolejny kwestionariusz, sam zaś zajął się analizą wypełnionego arkusza. Potem zadał szereg pytań, pokazując przy okazji różne abstrakcyjne rysunki oraz fotografie. Wreszcie rzucił okiem na drugi test i stwierdził:
– Jest pan zupełnie normalny.
– Dziękuję – odparł wysoki mężczyzna.
Psychiatra uśmiechnął się dobrotliwie. Wysoki mężczyzna sądził, że usłyszy coś jeszcze, jednak nic takiego nie nastąpiło. W jego głowie dęto w rogi.
– Zatem co mi dolega? – zapytał, gdy hałas nieco zelżał.
– Nie mam bladego pojęcia – odparł lekarz. – Z psychologicznego punktu widzenia wszystko z panem w porządku. Innymi słowy, w pańskiej głowie nie dzieje się nic niepokojącego. Domyślam się, że chodzi raczej o uszy. Najlepiej pan zrobi kontaktując się z laryngologiem. Uszy to jego broszka.
Wysoki mężczyzna był niepocieszony. Wrócił do pierwszego lekarza i przekazał mu diagnozę. Pierwszy lekarz przyjął ją bez żadnych emocji. Sięgnął po kwity i wypisał skierowanie.
– Laryngolog przyjmuje pojutrze – rzekł na pożegnanie.
Gdy nad miastem przemknęły pierwsze smugi brzasku, wysoki mężczyzna zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Minionej nocy nie zasnął nawet na minutę. Symfonia rozbrzmiewała w jego głowie bez chwili przerwy, wciąż na nowo, od samiutkiego początku aż do niedokończonego końca.
Również teraz, gdy szedł umyć zęby i wziąć zimny prysznic, Franciszek Schubert nie dawał za wygraną.
Wysoki mężczyzna po bezsennej nocy czuł się przytłoczony czterema ścianami swego kamienicznego mieszkania. Ubrał się więc, niedbale zawiązał krawat i wyszedł z domu, choć było jeszcze bardzo wcześnie. Opieszale człapał budzącymi się do nowego dnia ulicami miasta. Kluczył bocznymi uliczkami i nadkładał drogi, aby jak najdłużej iść do pracy. Mimo tych zabiegów dotarł w końcu na Aleję Zmartwychwstania i, zrezygnowany, ruszył w kierunku szklanego biurowca. Gdy mijał filharmonię, zatkał uszy. Było to zupełnie bezcelowe.
Wciąż było zbyt wcześnie, lecz znajomy woźny wpuścił wysokiego mężczyznę do biura. Call center było puste i ciche. A raczej – byłoby ciche, gdyby nie symfonia. Wysoki mężczyzna zasiadł na swoim stanowisku i schował twarz w dłoniach.
Gdy pojawili się pierwsi pracownicy, wysoki mężczyzna uruchomił sprzęt, założył słuchawki i zaczął dzwonić. Wykręcał jeden numer za drugim, jakby szaleńczą pracą chciał zagłuszyć muzykę. W rezultacie do południa zdołał zepsuć niemal trzydzieści rozmów telefonicznych, zaprzepaszczając przy okazji kilka murowanych szans na sprzedaż.
Nie zdziwił się więc wcale, gdy tuż przed lunchem wezwano go do sales managera.
– Czy jest pan chory? – zapytał dyrektor.
– Nie, proszę pana – odparł wysoki mężczyzna.
– Na pewno dobrze się pan czuje?
– Ależ oczywiście.
Sales manager doświadczał déjà vu. Bardzo nie lubił tego wrażenia. Przeczucie, że już kiedyś przytrafiła mu się przeżywana właśnie chwila, budziło jego niepokój i sprzeciw. Oznaczałoby to bowiem, że przeżył już fragment swego życia i zapomniał o nim, co równałoby się brakowi kontroli nad swoim losem. Zaś brak kontroli był czymś, czego podrzędny dyrektor po prostu nie znosił.
– Więc może źle pan spał tej nocy? – drążył, rozdrażniony.
– Spałem jak dziecko – skłamał wysoki mężczyzna z rezygnacją.
– Małe dziecko, czy duże dziecko?
– Słucham?
– Ze słuchem też mamy problem?
– Ależ nie – „Kłamstwo, kłamstwo”, przemknęło mężczyźnie przez głowę. – Ja tylko…
– Więc: małe, czy duże dziecko? – przerwał obcesowo sales.
– No, małe.
Podrzędny dyrektor wydął wargi.
– To mnie nie dziwi.
– Nie rozumiem – wysoki mężczyzna poczuł nagle przemożną chęć odwrócenia się na pięcie i wyjścia z gabinetu. Doprawdy, fagoty mogłyby już przestać. W takich warunkach nie sposób myśleć, nie mówiąc już nawet o obronie przed zarzutami przełożonego.
– Zachowuje się pan również jak małe dziecko – sales podniósł głos.
– Ja tylko…
– Spieprzył pan dziś niezliczoną ilość rozmów! – zagrzmiał podrzędny dyrektor. – Spłoszył całe stado klientów, drogi panie, spierdolił dniówkę nie tylko sobie, ale też całemu zespołowi i mi osobiście, bo ja tym zespołem kieruję, więc jeśli zechce mnie pan już bardziej nie wkurwiać, to uprzejmie proszę, żeby wreszcie skupił się pan na pracy i sprzedał choć jedno urządzenie, rozumiemy się?
– Tak, oczywiście – mruknął wysoki mężczyzna.
– Ja myślę.
– Mogę już wyjść?
– Tak, proszę zejść mi z oczu.
Po wyjściu z gabinetu sales managera wysoki mężczyzna wrócił do swego stanowiska. Usiadł, schował twarz w dłoniach i wytrwał w tej pozie niecały kwadrans. Nagle wstał, wziął kurtkę i ruszył do wyjścia, odprowadzany ukradkowymi spojrzeniami współpracowników. Po drodze wstąpił do zasobów ludzkich.
– Nie było mnie dziś w pracy, pani Kasiu – usłyszał swój głos zza muzyki. – Nie przyszedłem. Wziąłem urlop na żądanie – po czym poszedł do domu.
Nazajutrz udał się do laryngologa. Był pierwszym pacjentem, ponieważ minionej nocy znów nie zmrużył oka. Może jednak należałoby ująć to inaczej. Zmrużył oko, a nawet oboje oczu, i trzymał je zaciśnięte przez wiele godzin z nadzieją, że wreszcie zapadnie w sen. W ten sposób choć na chwilę oderwałby się od ósmej niedokończonej, którą znał już gruntownie i na wyrywki. Istniało, rzecz jasna, ryzyko, że we śnie również nawiedziłby go przeklęty Schubert, mimo to wysoki mężczyzna był gotów zaryzykować. Niestety, z jego usilnych prób nic nie wyszło. Wiercąc się z boku na bok doczekał świtu.
Laryngolog wysłuchał cierpliwie narzekań wysokiego mężczyzny, przebadał go przy użyciu otoskopu, po czym postawił diagnozę.
– Cierpi pan na tinnitus – wyjawił. – Uciążliwe, ale wyleczalne. Pani akustyk w gabinecie obok wszystko panu wyjaśni.
– Dzięki Bogu! – westchnął głośno wysoki mężczyzna. Łacińska nazwa zabrzmiała dostojnie. Natychmiast uwierzył, że jego przypadłość jest czymś znanym medycynie od wieków. Poczuł się niemal nobilitowany. Podziękował uprzejmie i udał się we wskazane miejsce.
– To po prostu szumy uszne – wyjaśniła pani akustyk, kobieta młoda, atrakcyjna i dysponująca bardzo przyjemnym tembrem głosu.
– Ach… – westchnął. Magia łaciny uleciała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Musiał wyglądać na rozczarowanego, gdyż kobieta uśmiechnęła się ciepło i pochyliła w jego stronę.
– Proszę się nie martwić. Czy chce pan, abym opowiedziała, o co w tym chodzi?
– Bardzo proszę – rzekł wysoki mężczyzna. Nie był, co prawda, przesadnie ciekaw natury schorzenia o tak prozaicznej nazwie, lecz głos młodej kobiety był miękki i kojący; zupełnie inny, niż dźwięk instrumentów smyczkowych lub dętych. Mężczyzna zapragnął gorąco zapaść się w ten głos jak w puchową pierzynę, pozwolić mu otulić się szczelnie, by w ten sposób stłumić panujący w swej głowie zgiełk.
– Słyszenie przebiega świadomie i nieświadomie. To skomplikowany proces odbioru i przetwarzania dźwięków przez ucho, a następnie interpretacji bodźców przez mózg – zaczęła kobieta. Wysoki mężczyzna zapatrzył się w jej dolną wargę. Na razie wszystko rozumiał. Nie było to jednak ważne. Jej głos był jak wata.
– Komórki, które ma pan w uchu, przetwarzają dźwięk w impulsy elektryczne, a te są przewodzone do mózgu przez nerw słuchowy. Decydującą rolę w tym procesie odgrywa układ limbiczny… – kontynuowała pani akustyk, zaś wysoki mężczyzna przestał jej słuchać. To znaczy – słuchał, lecz nie rozumiał słów. Wystarczał mu tembr głosu kobiety i widok jej dolnej wargi, prężącej się pod naporem wydobywających się z ust słów. Wielu specjalistycznych, wielosylabowych słów, które mogły znaczyć wszystko. Mogły też nie znaczyć nic.
– Wielu słyszanych na co dzień dźwięków po prostu sobie nie uświadamiamy. Różne szumy, trzaski, piski – nasz mózg nie przetwarza tych sygnałów, bo nie ma takiej potrzeby. Poza tym, jego pojemność jest ograniczona. Na tym polega filtrowanie sygnałów, proszę pana.
„Czy zatem zawsze słyszałem ósmą niedokończoną?”, zastanowił się wysoki mężczyzna. „Czy to niepotrzebna ścieżka dźwiękowa świata? I dlaczego Schubert, a nie Queen? Freddie miał taki piękny głos…”.
Pani akustyk wyciągnęła tymczasem z szuflady puzderko z malutkim urządzeniem.
– Problem powstaje wtedy, gdy filtrowanie zostaje zaburzone i niepożądany sygnał wkrada się do świadomości. Zapewne właśnie tak dzieje się w pańskim przypadku – młoda kobieta uśmiechnęła się ciepło. – Jednak proszę się nie martwić. Dzięki temu niedrogiemu cacku znów nauczymy pański mózg ignorować drażniący pana dźwięk. Będzie pan zdrów, jak wcześniej.
Urządzenie, które młoda kobieta wydobyła z puzderka, miało kształt muszelki. Było małe. Znacznie mniejsze, niż puzon.
Wysoki mężczyzna wyszedł z gabinetu z mętlikiem w głowie, muszelką na uchu i pustką w portfelu. Muszelka emitowała w głąb jego czaszki monotonny dźwięk, rodzaj szumu, który miał jakoby neutralizować rozszalałego Schuberta. Kobieta, co prawda, nie wyraziła się dokładnie w ten sposób. Zignorowała informację, że w głowie wysokiego mężczyzny rozbrzmiewa ósma niedokończona. Uparcie wyrażała się o słyszanych przezeń dźwiękach jako o szumie, trzaskach bądź piskach, co najwyraźniej rozjuszyło Franciszka, gdyż rozpoczynająca się po raz kolejny symfonia była o ton głośniejsza od swych poprzedniczek.
Działanie urządzenia sprowadzało się do szumienia, co w sumie było odpowiednią funkcją dla przedmiotu w kształcie muszli. Zza szumu wciąż dobiegała muzyka. Grała, gdy wysoki mężczyzna szedł do domu, wchodził do mieszkania, robił sobie późne śniadanie i kładł się na wersalce, aby spróbować zdrzemnąć się choć na chwilę. Grała, gdy po godzinie dał za wygraną, gdy próbował przeczytać choć stronę Raymonda Chandlera, gdy ciskał książkę w kąt i zapadał w wywołany muzyką i zmęczeniem stupor. Grała bez przerwy, całe popołudnie i wieczór i nie przestała grać nawet nocą, gdy niebo zasnuła pomarańczowa wielkomiejska łuna, zza której prześwitywała blada twarz księżyca w pełni.
Po całym dniu i nocy z muszelką na uchu wysoki mężczyzna nie odczuł poprawy. Przeciwnie. Był jeszcze bardziej zmęczony, zdezorientowany i rozdrażniony, niż poprzednio. Zdarł przedmiot z ucha i cisnął go na ziemię. Ten odbił się od podłoża i pokoziołkował w kąt pokoju. Tam szumiał sobie spokojnie jeszcze przez wiele dni.
Gdy nazajutrz dotarł do biura, było grubo po dziewiątej. Nie pamiętał dokładnie, o której wyszedł z domu. Niedokładnie z resztą również nie pamiętał. Po prostu – wyszedł. Było już jasno. Samochody posuwały się ulicami powoli jak żuki, a po niebie sunęły ciężkie, bufiaste chmury. Wysoki mężczyzna szedł i szedł, a ulice powoli wypełniały się ludźmi, którzy również szli i szli, zaś on szedł tam, gdzie oni. A potem przystawał, zawracał, błąkał się tu i tam, aż wreszcie stanął u stóp szklanego biurowca i pomyślał: „To tu pracuję”.
Idąc korytarzem w stronę call center rozglądał się wokoło, jakby jego stopa po raz pierwszy postała w tym miejscu. Oglądał fakturę ścian, odcienie pokrywających je farb, porozwieszane co kilka metrów fotografie stylizowane na art déco. Wszystko przy akompaniamencie ósmej niedokończonej.
Nie dotarł jednak do celu. Drogę zastąpił mu sales manager.
– Proszę iść do domu – rzekł.
Wysoki mężczyzna uśmiechnął się nieprzytomnie.
– Dziękuję, ale muszę dziś wykonać przynajmniej czterdzieści telefonów
– Nic pan nie musi – uciął podrzędny dyrektor. – Pan już tu nie pracuje. Żegnam pana.
Wysoki mężczyzna powinien być może odczuć żal lub gniew, jednak nie poczuł nic konkretnego. Może jedynie ulotną mieszaninę zaskoczenia i ulgi. Zaskoczenia, bo jeszcze kilka dni temu uważał, że pracę ma może głupawą, ale przynajmniej – pewną. Ulgi, bo doprawdy nie czuł się na siłach, aby z kimkolwiek tego dnia rozmawiać.
Gdy wrócił do swej kamienicy, padł na łóżko i zapadł w letarg, który od biedy można by nazwać snem. Ściany pokoju tętniły jak żywa tkanka, gdy leżał na wznak w ubraniach, z półprzymkniętymi powiekami, pogrążony w muzycznej malignie i wywołanym bezsennością otępieniu. Tracił poczucie czasu i rozeznanie w przestrzeni. Czasami zdawało mu się, że gdzieś idzie, lecz po chwili orientował się, że wciąż jest w łóżku. Innym razem był przekonany, że leży, a tymczasem stał przy oknie i pił wodę ze szklanki. Cały czas słyszał niedokończone dzieło Franciszka Schuberta i zaczynał dopuszczać myśl, że jednak zwariował.
Podejrzenie to wzmagało się w chwilach, gdy leżąc na wznak widział fruwające pod sufitem zastępy muzyków odzianych we fraki i suknie wieczorowe. Ich nietoperze skrzydła utkane były ze śnieżnobiałej koronki.
Wreszcie zerwał się z łóżka i postanowił zrobić to, co powinien był zrobić już dawno, a co ludzie od zarania dziejów robili, by złagodzić weltszmerc. Założył buty, narzucił kurtkę, po czym wybiegł z domu i w najbliższym sklepie monopolowym zaopatrzył się w butelkę wódki. Poszedł do parku, w którym znalazł sobie zaciszną – o ile można tak rzec – ławkę i zaczął pić. Dzień chylił się ku końcowi, niebo oblekała przedwieczorna szarówka. Chłodny wiaterek muskał liście parkowych platanów. Ostatnie promienie słońca igrały na dnie wypróżnianej półlitrówki. Spacerowicze z psami omijali ławeczkę wysokiego mężczyzny szerokim łukiem, zaś ci z wózkami dziecięcymi jeszcze bardziej nadkładali drogi. Nie wiedzieli, że na parkowej ławeczce mieści się cała orkiestra symfoniczna.
Wysoki mężczyzna wrócił do domu kompletnie pijany. Nie zawracał sobie głowy wieczorną toaletą. Zwalił się na łóżko w butach i kurtce. Zasnął jak kamień.
Śniły mu się pierogi.
Zbudziły go skrzypce, wdzierające się do jego głowy w charakterze forpoczty, za którą wkroczyły regularnymi czwórkami altówki, wiolonczele, kontrabasy, sekcja dęta oraz bębny. Było już po południu. Jego skronie tętniły bólem. W ustach miał cierpką suchość. Ugasił pragnienie pijąc brudną wodę z kranu.
Po nocnych pierogach pozostało ledwie wspomnienie. Aby je ożywić, wysoki mężczyzna udał się do baru mlecznego i zamówił potrójne ruskie. Jadł je długo. Nie potrafił stwierdzić, czy ucisk, który czuł w żołądku, był rezultatem głodu, czy mdłości.
Po posiłku poczuł się znacznie lepiej. Przeliczył walające się po kieszeniach monety i zmięte w kulkę banknoty. Stwierdził, że stać go na jeszcze trochę alkoholu. Niewiele myśląc, kupił półlitrówkę żytniej i poszedł do najbliższego parku. Znalazł wolną ławeczkę i zaczął pić. Wkrótce zjawiło się trzech okolicznych pijaczków. Uprzejmie spytali, czy pozostałe miejsca są wolne. Kiwnął obojętnie głową. Kiwnął też obojętnie, gdy zapytali, czy mogą poczęstować się jego alkoholem. Gdy próbowali nawiązać rozmowę, odpowiadał uprzejmie, acz krótko i z tak zbolałą miną, że szybko pojęli, iż mają do czynienia z człowiekiem dotkniętym wielkim cierpieniem. Nie naciskali go więcej. Po prostu pili wraz z nim, rozmawiali o życiu, śmierci – i jeszcze o życiu, gdyż sądzili, że mają o nim coś ważnego do powiedzenia. Poczęstowali wysokiego mężczyznę podłym papierosem, a on podziękował uprzejmie i wypalił go, czując zawroty głowy. Następnie wstał bez słowa i poszedł kupić kolejną butelkę, a gdy wrócił, mężczyźni powitali go wylewnie, choć z lekkim zdumieniem.
Wysoki mężczyzna spożył w towarzystwie parkowych pijaczków jeszcze tę i następną gorzałkę. Był już kompletnie zalany, gdy jeden z nich zapytał go wreszcie, co złego stało się z jego życiem.
– Słyszę muzykę – wybełkotał z rozpaczą wysoki mężczyzna. – Wciąż słyszę muzykę.
Rozmówca kiwnął ze zrozumieniem głową.
– Jaką? – spytał.
– Symfonię. Ósmą niedokończoną Schuberta.
Pijaczek westchnął.
– To przykre – stwierdził. – Jaki świat, taka muzyka.
Wysoki mężczyzna nie zdążył się zdziwić. Właśnie zasypiał. Zaczynało kropić.
Nagle coś dziwnego dzieje się z czasem, jakby horyzont zagiął się do przeżywanej właśnie chwili. Wysoki mężczyzna budzi się przemoknięty i przemarznięty w środku nocy, a właściwie budzą go kontrabasy, skaczące po rozmokłych parkowych alejkach jak tłuste, jednonogie bociany. Wibrują leniwie przydenne pasaże ósmej niedokończonej Franciszka Schuberta. Gdzieś dalej, w kojącym przebłysku szarej rzeczywistości, grupka zakapturzonych młodzieńców pali skręta, po czym rozpoczyna dysputę o kolistości księżyca i sposobie jego przytwierdzenia do nieboskłonu; część utrzymuje, że jest on przywieszony na sznurku, inni są zdania, że został przyklejony gumą arabską. Nie dochodzą do konsensusu, być może dlatego, że ich ciała w ciągu kilkunastu sekund przekształcają się we wzdęte muzyką wiolonczele.
Wysoki mężczyzna ma dość. Wstaje z trudem i rusza do domu. Zataczając się, wlokąc noga za nogą, wychodzi z parku i wkracza między kamienice. Noc wokół niego wiruje w takt niedokończonej. Z kamienicznych okien, zza uchylonych zasłonek, przypatrują mu się czarne, puste otchłanie rogów, puzonów i trąb. Ciemnymi zaułkami przemykają ławice altówek, w taflach kałuż odbijają się śmigające wśród gwiazd roje ćwierćnut. Oboje i klarnety pełzają leniwie wzdłuż krawężników.
Mężczyzna zaczyna biec i aż dziw bierze, że człowiek, który zaledwie trzy godziny wcześniej skończył pić wódkę, wlawszy w siebie blisko sześćset mililitrów tego trunku, może tak szybko i sprawnie przebierać nogami. A jednak. Wysoki mężczyzna pędzi uliczkami, dociera do swej kamienicy, wpada na piętro i do mieszkania, a potem do kuchni, gdzie w wiszącej nad zlewem szafce od zawsze trzyma leki. Zdejmuje z górnej półki kasetkę po toffi, która jeszcze jego nieżyjącej już matce służyła za apteczkę, rzecz jasna wówczas, gdy ta kostyczna kobiecina jeszcze żyła. Odnajduje opakowanie tabletek nasennych. Wyciska pastylki na dłoń – jeden, drugi, trzeci listek – po czym wypycha nimi policzki, gryzie, przełyka i popija wodą, przykładając usta do kranu.
Idzie do sypialni i pada na łóżko, na wznak. Franciszek Schubert przystępuje do ostatecznego natarcia. Dźwięki niedokończonej symfonii odbijają się od falujących ścian. Mijają minuty. Wysoki mężczyzna czuje mrowienie warg i narastające mdłości, lecz jego trzewia zasypiają i – grzmią rogi, huczą trąby – nie mają siły na torsje. Słyszy muzykę, a świat zwalnia i –wchodzą flety, klarnety – a zatem, świat zwalnia i zwalnia oddech mężczyzny i bicie serca zwalnia, raz i dwa, raz i… dwa, raz… i… dwa… raz… i… i nagle odkleja się od ciała z lekkim bólem, jak plaster zrywany z owłosionego przedramienia, już nie mężczyzna, już nie, i – w takt partii smyczków – unosi się ku górze, przenika przez sufit i kolejne piętra kamienicy; wciąż w takt niedokończonej, z pewnym niepokojem: „Dlaczego ta cholera nie cichnie?” – wylatuje przez dach, wplata się w dym z komina, szybuje w mrok nocy, która bieleje nagle nieznośnie jak skrzypce i rozjątrza się świetliście i śnieżnie – nie, nie śnieg, raczej wata cukrowa – i nagle widzi zdobne, mosiężne wrota, za którymi błąkają się brzuchate półnuty, zaś na strzelistych, betonowych cokołach kucają anioły we frakach, z nietoperzowymi skrzydłami utkanymi z koronki. Wówczas widzi w ich pulchnych, diabelskich łapkach skrzypce, trąbki, wiolonczele, fagoty, a dalej, za nimi, w oddali – nieskończone zwoje partytury, wychodzące spod nielitościwego pióra, przy akompaniamencie ósmej niedokończonej. Chce krzyczeć, lecz zamiast krzyku – jęk smyczka, ujętego w smukłe dłonie starzejącej się pięknie wiolonczelistki podczas porannej próby w filharmonii. Schyłek lata. Aleja Zmartwychwstania. Coraz głośniej, głośniej, i głośniej.