– Widziałeś kiedyś takie ringo? – zapytała kobieta. Siedziała wraz z partnerem na ławeczce w ustronnej alejce miejskiego parku. Ich pies hasał samopas po chaszczach i łączkach. Dzień był parny. Nawet w cieniu lip i starych dębów powietrze było rozgrzane, gęste i lepkie. Łaciaty owczarek sapał donośnie. Kobieta nalewała mu wody do miseczki, którą przezornie zabrała ze sobą. Obok miski leżało przywleczone nie wiadomo skąd ringo.
Mężczyzna nachylił się i spojrzał na przedmiot.
– Nie. Faktycznie dziwne. Kto robi metalowe ringo? – zastanowił się na głos. – Poza tym jakieś małe. To na pewno ringo?
– Nie mam pojęcia – kobieta wzruszyła ramionami. – Wygląda jak ringo. Beri! Co tam przyniosłaś?
Sięgnęła po przedmiot. Był ośliniony, więc otarła go chusteczką higieniczną. Paczkę nosiła zawsze ze sobą na wypadek takich właśnie sytuacji. Jej suczka miała charakterystyczny dla psów zwyczaj powlekania śliną obiektów swej fascynacji. Gdy obiekt był już suchy, kobieta przyjrzała się mu dokładniej.
Ringo miało średnicę dziesięciu, może dwunastu centymetrów. Było nadzwyczaj lekkie. Sądząc po połyskliwym materiale, z którego je wykonano, spodziewała się czegoś bardziej masywnego, tymczasem przedmiot nie ważył więcej, niż bajgiel. Był twardy i ciepły w dotyku, a jego powierzchnię pokrywał skomplikowany wzór.
– Ale dziwne – stwierdziła, obracając ringo w dłoni.
– Tak? – spytał mężczyzna leniwie. Wyglądał, jakby już stracił zainteresowanie przedmiotem. Odchylał głowę, spoglądając przez liście na przepływające po niebie obłoki.
– Tak. W zasadzie wcale nie wygląda jak ringo. Poza tym… – kobieta zmarszczyła nieco brwi, ustawiając przedmiot pod kątem – co to jest, jakaś membrana? Jak myślisz?
Przyglądała się przedmiotowi, ustawiając go nieco pod światło. Mogłaby przysiąc, że przed chwilą wnętrze torusa wydało jej się falować i skrzyć, trochę jakby należało weń dmuchnąć, by puścić bańkę mydlaną.
Mężczyzna przeciągnął się.
– Myślę, że… – wyjął jej przedmiot z ręki i cisnął daleko przed siebie, nim zdążyła zaprotestować. – Beri! Aport!
Ringo pofrunęło za okoliczne krzaki, skąd przed chwilą przyniósł je pies. Kobieta spojrzała na mężczyznę szeroko otwartymi oczami, a potem westchnęła.
– Mój boże, dlaczego ty jesteś takim kretynem? – spytała retorycznie.
– Bo jakbym nie był, to byś mnie nie kochała – odparł jowialnie jej partner.
Pies tymczasem pognał w gęstwinę.
– Wraca – oznajmiła dalekomową Nibal, oktaraja zwiadu. Unosiła się na nibymembranowych skrzydłach wysoko nad wierzchołkami wiotkich drzew, stanowiących tutejszą odmianę lasu. Dzięki temu miała lepszy widok na okolicę i by mogła szybciej ostrzec ich przed ewentualnym zagrożeniem.
Tetramalik Basel Trzeci skinał głową, a u jego boku natychmiast pojawili się oktarasz magów i oktaraja walecznych, czekając na rozkazy.
Jeszcze przed chwilą tetramalik pogrążony był w najmroczniejszych myślach. Wyrzucał sobie nieuwagę. Powinien był wysłać zwiad powietrzny natychmiast po zakończeniu przejścia, tym bardziej, że od razu było widać, że ten świat nie należy do niezamieszkanych. Tymczasem ograniczył się do ustalenia perymetru naziemnego, co okazało się katastrofalnym błędem. Jego ekspedycja, złożona z ośmiu zwiadowców, ośmiu magów, ośmiu wojowników i ośmiu mędrców, była dobrze przygotowana na poradzenie sobie z ewentualnym zagrożeniem, mimo że od siedmiu przejść trafiali wyłącznie na jałowe i martwe światy. „Osiem stanowi podstawę”, mówiła jednak Mądrość i po raz kolejny okazało się, że nie należy o niej nigdy zapominać. Ekspedycja była bowiem dobrze przygotowana do odparcia zagrożenia w normalnej skali. Tymczasem aberracja, która ich zaatakowała, była wysoce nienormalna. Przede wszystkim dlatego, że była monstrualnie wręcz wielka.
– Oktarajo Madiho, czy magowie są gotowi – spytał krótko tetramalik.
Dowódczyni ósemki magów skinęła krótko głową. Jej kryza zamigotała mieszaniną napięcia, gotowości i lęku. Basel Trzeci wolałby widzieć w podwładnej jedynie napięcie i gotowość, zdawał sobie jednak sprawę, że nie każdy panował nad emocjami równie wprawnie, jak on sam. Jego kryza emanowała jedynie pewnością siebie, choć w głębi ducha naczelnik ekspedycji również czuł lęk. Podwładni nie powinni jednak tego wiedzieć.
– Poleciłam im czerpać esencję tuż po ataku. Są pełni. Tutejsze życie jest bardzo obficie obdarzone – oznajmiła oktaraja magów.
– Doskonale. Oktarajo Nibal, ile mamy czasu?
– Nie więcej, niż dziewięć mgnień – zadźwięczała w ich głowach dalekomowa.
– Czy monstrum wciąż dzierży portal? – upewnił się tetramalik.
– Potwierdzam – odparła oktaraja zwiadu.
„A więc nie wszystko jeszcze stracone”, dodał sobie otuchy dowódca ekspedycji.
– Oktarajo Nibal, proszę transmitować mi wizję dalekowidzeniem. Osobiście dam sygnał – oznajmił.
– Tak jest – rozbrzmiało w jego głowie i po chwili doświadczył znajomego wrażenia bycia w dwóch miejscach na raz. Wciąż stał na gruncie tego nowego, dziwnego świata, równocześnie jednak unosił się wysoko nad nim, widząc niemal niewyobrażalnie wielkie stworzenie pędzące ku nim zza horyzontu. W części ciała aberracji, która musiała być jej paszczą, tkwił torus portalu. Tetramalik dostrzegał nawet bezkolorystyczne migotanie międzymembrany, co wlało w jego ducha dodatkową otuchę. Portal wciąż działał. Teraz musieli go tylko odzyskać. „Tylko”, zaśmiał się gorzko w duchu. Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie. Minęło jedno mgnienie, drugie, trzecie..
– Teraz! – krzyknął tetramalik.
Magowie wchodzący w skład ekspedycji byli najlepszymi z najlepszych, oczywiście nie licząc arcymagów. Pojedynczy magiodzierżca był w stanie w jedno mgnienie spopielić najpotężniejszego wojownika, wybijać otwory w murach obronnych, przywracać do zdrowia niemal martwych sojuszników a nawet tworzyć iluzje tak doskonałe, że dało się wziąć je do ręki i unieść, jakby były materią, a nie tylko skupioną wolą. Ósemka działająca razem, korzystając z dobrodziejstw synergii, była w stanie w bez trudu unicestwić cały wrogi oddział. Z normalnym przeciwnikiem tetramalik byłby pewien zwycięstwa.
To jednak nie był normalny przeciwnik.
Powietrze wysoko nad głowami oddziału, wyżej nawet, niż transmitowana dalekowidzeniem perspektywa oktaraji Nibal, jakby zapadło się w sobie, a następnie rozgorzało jak małe słońce, z którego wystrzelił świetlisty promień i ugodził rozpędzoną aberrację prosto w część ciała, która musiała być głową, jednak w bezpiecznej odległości od torusa portalu, by nie uszkodzić bezcennego urządzenia. Na którą chwilę powietrze wokół monstrum zgęstniało w kłębie szarego dymu. Gdy bestia wyłoniła się zeń, tetramalik Basel Trzeci przez jedno uderzenie serca wierzył, że się udało. Gargantuiczne stworzenie wyglądało na oszołomione, chwiało się na nogach, a co najważniejsze, w jego paszczy nie tkwił już portal Musiało upuścić go, gdy dosięgła je świetlista lanca. Nadzieja umarła jednak szybko. Aberracja potrząsnęła łbem. Z perspektywy tetramalika, powiązanej z punktem widzenia oktaraji Nibal, wyglądało to, jakby góra w zwolnionym tempie potrząsała swym szczytem. Następnie bestia pochyliła się, a gdy ponownie uniosła łeb, w jej paszczy znów tkwił torus międzyświatowych wrót.
– Monstrum wciąż żyje. Nie udało się odzyskać portalu – oznajmiła dalekomową Nibal. Choć dalekomowa nie potrafi oddawać emocji, Basel Trzeci mógłby przysiąc, że wysłyszał w niej rozpacz.
A może to było tylko echo jego własnych uczuć.
Beri potrząsnęła łbem, podnosząc się z trawy. Potoczyła dookoła zdezorientowanym wzrokiem. Upadła, gdyż chwilę wcześniej coś gorącego uderzyło ją w czubek czaszki i ześlizgnęło się po jej powierzchni, między uszami. Dookoła unosił się dym o dziwnym, jakby korzennym zapachu zmieszanym ze swądem przypalonej sierści. Pies zachwiał się na nogach i przez krótką chwilę instynkt kazał mu uciekać. Potem jednak jego uszy ponownie wychwyciły ów cichy, cienki świergot, czy może bzyczenie, które wcześniej przywiodło go w tę część parkowej łączki.
Zaciekawienie wygrywało z lękiem. Czaszka piekła ją trochę, jednak ból nie był dotkliwy. Beri pochyliła się i odnalazła przedmiot, który wypadł jej z pyska w wyniku uderzenia. Wciąż był przyjemnie ciepły, pozostawiał na języku słodkawy, metaliczny posmak, który rozlewał się na szczęki i kark delikatnym mrowieniem.
Nagle jakiś ruch zwrócił uwagę psa. Coś bezszelestnie wyłoniło się z okolicznych krzewów berberysu. Instynkt natychmiast zidentyfikował przybysza.
Kot.
Beri nie znosiła kotów, odkąd stara kocica sąsiadów zadrapała jej pysk, gdy ta w przypływie szczenięcej ufności chciała się z nią zaprzyjaźnić. Ciche, aroganckie stworzenia budziły w niej wyłącznie lęk i agresję. Upuściła przedmiot w trawę i szczeknęła. Szary, pręgowany przybysz zamarł w pół kroku. Szczeknęła raz jeszcze i ruszyła pędem w jego stronę. Kot zjeżył się i zasyczał, a potem czmychnął pędem w głąb berberysów.
Beri pognała za nim. Ringo pozostało w trawie. Obłoczek dymu rozwiewał się w upale popołudnia.
Tetramalik Basel Trzeci nie zamierzał tracić ani mgnienia. Los uśmiechnął się do nich po raz pierwszy od chwili wkroczenia do tego świata. Pojawienie się drugiego monstrum, mimo że w pierwszej chwili zdało się ostatecznym ciosem, przerodziło się niespodziewanie w szansę. Naczelnik ekspedycji nie wiedział, ile czasu dała im ta nowa sytuacja, wiedział jednak, że nie należy się wahać.
Oktaraja walecznych wraz z oktarają zwiadu podzieliły swych ludzi na awangardę i ariergardę, piątka ludzi na szpicy, trójka zamykająca szyk. Magowie i mędrcy szli w środku grupy. Oktraraja Madiha wspierała swych ludzi, czerpiąc z mijanej flory i transferując do swych osłabionych nieudanym atakiem podkomendnych. Najmniej pracy mieli mędrcy oktarasza Abbasa. Tetramalilk wiedział jednak, że bezustannie katalogują otoczenie przy użyciu swych mnemotechnik, by później przeanalizować charakterystykę tego świata podczas seminariów. Basel żałował, że nie da im więcej czasu na zdobycie wiedzy – co bądź co bądź było podstawową funkcją pierwszych zwiadów – lecz był absolutnie świadom, że priorytetem stało się przetrwanie. Ten świat okazał się, niespodziewanie, bardzo niebezpieczny.
Szli już długo, gdy Nibal, wciąż unosząca się nad ich głowami, zaraportowała kontakt wzrokowy z portalem. Olbrzymi pierścień leżał na boku, otoczony tutejszą dżunglą. Oktaraja zwiadu nie była jeszcze w stanie określić, czy był uszkodzony, tetramalik czuł jednak w podstawie swej kryzy niewyraźne międzytony strojenia, co dało mu graniczącą z pewnością nadzieję, że urządzenie jest nieuszkodzone.
– Jesteśmy już blisko – oświadczył swemu oddziałowi, by dodać mu otuchy. Wiedział, że nie musi tego robić. Zwiady składały się wyłącznie z najbardziej lojalnych i wytrwałych. Chciał jednak przekazać im nieco nadziei, wlać nowe siły w ich ciała, które z pewnością doświadczały trudów przedzierania się przez gęstwinę tak samo, jak jego ciało.
Droga nie była bowiem łatwa. Tutejsza flora była gęsta i splątana, zwiad regularnie znikał wśród gąszczu, by kilka mgnień później przesyłać im azymut dalekomową. Fauna w większości nie była agresywna, jednak po spotkaniu z monstrualną aberracją oddział podchodził do niej z dużą dozą ostrożności. Oprócz sześcionogich stworzeń wielkości wierzchowca, które zdaniem sondujących je zwiadowców dysponowały jakąś prostą formą inteligencji roju, napotkali jeszcze beznogie, powolne, zwaliste olbrzymy w spiralnie zwiniętych skorupach oraz jeszcze większe, groźnie wyglądające, lecz najwyraźniej roślinożerne stworzenia porośnięte burą sierścią, nadzwyczaj ruchliwe jak na coś ich rozmiarów. Dżungla była pełna innych form życia. Słyszeli ich basowe bzyczenie, kląskanie, świergotanie i dudniące pohukiwania, jednak – całe szczęście – nie natrafiali na nie bezpośrednio.
Wreszcie dotarli do celu. Powalony portal leżał na boku. Nawet leżąc, był olbrzymi. Jego krzywizna znikała w gęstwinie po obu stronach oddziału niczym mur. Ze względu na jego położenie nie widać było membrany, jej nisko podźwięk był jednak wyraźnie słyszalny. Była aktywna. Tetramalik pozwolił sobie na skryte westchnienie ulgi.
Oktaraja zwiadu i oktarasz zbrojnych ustanowili perymetr, zaś magowie i mędrcy zgromadzili się u podstawy pierścienia.
– Jesteśmy w stanie go postawić? – spytał Basel Trzeci.
– Tak – potwierdziła oktaraja Madiha. – Moi ludzi są w stanie spionizować portal, ustabilizować go i przygotować do przejścia. Potrzebujemy około czterech oktaw, aby tego dokonać. Lokalna flora będzie interferować z membraną. W tym gąszczu nie widzę możliwości, aby zachować stosowny dystans, jednak uważam, że nie naruszy to znacząco warunków przejścia. Abbasie?
– Potwierdzam – skinął głową oktarasz mędrców. – Tutejsza roślinność jest nieaktywna, to tylko czysta materia żywotna, bardzo obficie nasycona energią, lecz pasywna. Po prostu przeniesiemy ze sobą kilka pni, liści czy źdźbeł.
Basel Trzeci kiwnął głową i nastroszył kryzę. Brzmiało to dobrze. Trochę obawiał się, czy ósemka magiodzierżców będzie w stanie postawić obalony portal, jednak Madiha brzmiała na absolutnie przekonaną.
– Zatem do dzieła – zawyrokował tetramalik. – Kto, wie, może…
– Wraca! – zadźwięczała w ich głowach dalekomowa oktaraji Nibal.
Tetramalik poczuł, jak zapada się w sobie. Wszystko szło już tak dobrze!
– Ile mamy czasu? – zapytał, przeczuwając odpowiedź.
– Oktawę, może półtora – odparła Nibal.
„Zbyt mało, zbyt mało!”, przeklął w myślach dowódca. Spojrzał na oktarasza Abbasa. Stary mężczyzna był blady, jednak zachowywał spokój. To była ich niemal dwudziesta wspólna misja. Nigdy nie nawiązali przyjaźni – hierarchia na to nie zezwalała – jednak znali się bardzo dobrze. Tetramalik wiedział, że oktarasz nie jest bohaterem, to raczej mól książkowy i filozof. Nie mniej, jego twarz ani kryza nie zdradzały żadnych objawów paniki. Basel Trzeci poczuł dumę. I smutek.
– Możemy przejść wcześniej? – spytał.
Abbas pokręcił głową.
– Nie możemy przechodzić przy takim nachyleniu portalu względem wektora grawitacji. Stożek przejścia będzie zbyt szeroki. Nikt nie zdoła nawigować przy takim rozrzucie. W najlepszym razie trafimy nie wiadomo gdzie, w najgorszym rozerwie nas na drobinki.
– A ile mgnień potrzebujemy? Minimum? – wtrąciła się Azra, oktaraja walecznych. Ta dojrzała, surowa i milcząca kobieta odzywała się rzadko. Tylko wtedy, kiedy było to oczekiwane lub konieczne. Albo – najlepiej – jedno i drugie.
– Dwie i pół oktawy – odparł natychmiast Abbas, jakby już to przemyślał. Najprawdopodobniej właśnie tak było. – Wektor nadal będzie niewłaściwy, ale stożek uzyska przynajmniej minimalną przewidywalność. To będzie ryzykowne, ale możliwe.
– Dwie i pół oktawy – powtórzyła Azra i kiwnęła głową, jakby sama sobie udzielała zgody w jakimś wewnętrznym dialogu. Następnie spojrzała śmiało na tetramalika Basela Trzeciego. – Zatrzymamy to coś na dwie i pół oktawy. Proszę o zgodę.
Tetramalik uniósł brew i mimowolnie wstrząsnął kryzą, zdradzając zaskoczenie.
– Jak? Synchroniczny atak magów nie zdołał… – przerwał, gdyż zrozumiał. Zatrzymamy, nie powstrzymamy.
– To możliwe – włączyła się dalekomową Nibal. – Zwiad i zbrojni wyrwą wam niezbędny czas, czcigodny. Nie widzę innej możliwości.
Tetramalik zawahał się, ale tylko na rąbek mgnienia. Szesnaście osób. Cały zwiad i wszyscy zbrojni w zamian za magów, mędrców i portal. Z punktu widzenia ekspedycji, koszt wysoki, lecz wciąż akceptowalny. Z punktu widzenia dowódcy – porażka.
Będzie musiał ją nieść.
– Wyrażam zgodę, czciogodne – celowo użył przesadzonego tytułu honorowego. Wiedział, że to ich ostatnia rozmowa. – Ruszajcie.
Powietrze zawibrowało bzyczeniem nibymembran, gdy piętnaście osób dołączało w przestworzach do oktaraji Nibal, a następnie pomknęło na spotkanie monstrum. Tetramalik Basel Trzeci nie tracił czasu na odprowadzanie ich wzrokiem.
– Oktarajo Madiho, oktaraszu Abbasie – rzekł do podkomendnych. – Mamy dwie i pół oktawy. Do dzieła.
Gdyby ktoś właśnie wypoczywał na kocu na łączce w miejskim parku, w tym cichym i ustronnym miejscu za gąszczem berberysów, ujrzałby dziwną scenę: oto średniej wielkości pies, z piękną, szaro-czarną, długą sierścią, podskakuje zirytowany w kłębowisku meszek, kłapie zębami na lewo i prawo, wstrząsa głową i odbiega. Potem wraca, znów ściera się z kłębowiskiem drobnych owadów, znowu odbiega. Gdy powraca po raz trzeci, w nieodległej trawie pojawia się nagle jaskrawe światło, jakby odbicie promieni słońca od powierzchni lustra, a potem błysk. Kłębowisko meszek rozlatuje się wówczas na wszystkie strony, pies zaś podbiega do miejsca, w którym znajdowało się owo tajemnicze, świecące coś. Węszy, wsuwając nozdrza w trawę. Szuka czegoś, jednak nie znajduje. Rozczarowany, z opuszczonym ogonem, odbiega więc, pozostawiając łączkę za sobą.
Jednak nikt nie wypoczywał. Nikt nie patrzył.