Tajwan odleciał z wtorku na środę, gdy oczy wszystkich zwrócone były na Tel Awiw. Kto by się spodziewał, że to dwudziestoczteromilionowe państewko zdoła uzyskać prędkość ucieczki w czasie krótszym, niż zajmuje wypowiedzenie frazy „żyjemy w ciekawych czasach” w dialekcie mandaryńskim? W chwili, gdy żydowskie rakiety osiągały apogeum swego lotu na Teheran, azjatycki tygrys przebijał się przez górne warstwy egzosfery.
Następna zniknęła Strefa Gazy w krótkim błysku międzywymiarowego teleportu. Wielu zastanawiało się, w jakim wszechświecie się wyłoniła. Fandom Star Treka przeżył krótki i gwałtowny renesans. Panowała powszechna zgoda, że Palestyńczycy nie mogli trafić tylko lepiej. Niektórzy komponowali na tę okazję pogodne haiku po klingońsku.
Izraelskie pociski opadły na zbocza Gór Zagros, rozbite w drobne, migotliwe konfetti pocałunkami obrony przeciwlotniczej. Tymczasem Kijów zapadł się pod ziemię. Otwór w płaszczu planety w miejscu po wojowniczej stolicy sięgał na nieodgadnioną głębokość. Wody Dniepru spadały weń spienioną kaskadą. Społeczność międzynarodowa odmówiła komentarza, a tym bardziej pomiaru. Nieliczni śmiałkowie rzucali się w otchłań na barwnych paralotniach, by później zbudzić się z krzykiem we własnych łóżkach. Nikt nie pamiętał, dlaczego krzyczał, wszyscy za to zgadzali się, że sen był raczej przyjemny, choć detale roztapiały się w perłową melasę melancholii.
USA, Rosja, Chiny i Iran podpisały pakt o nieagresji. Izrael przekształcił się w koczowniczą wspólnotę medytacyjną. Pozostałe państwa zmodyfikowały swe polityki zagraniczne uznając, że lepiej nie wściubiać nosa w nieswoje sprawy. Zapanował powszechny pokój.
Nikt nie spodziewał się ataku, a już na pewno nie ze strony gigantycznego pieroga, który pojawił się znikąd na orbicie ponad 20° a 25° szerokości geograficznej północnej i 119° a 123° długości geograficznej wschodniej, na zachód od wybrzeży Chin i na północ od Filipin. Zderzenie globu z intruzem było nieuniknione, zaś paroksyzm eksplozji krótki i gwałtowny jak krzyk muezina.