Mój przyjaciel T. długo namawiał mnie do obejrzenia serialu For All Mankind. Zwlekałem z zabraniem się do tego nie tyle z powodu niewiary w jego rekomendację ile z przyczyn – nazwijmy to – logistycznych. Serial emitowany jest bowiem na platformie streamingowej, której wcześniej raczej nie subskrybowałem i z której oglądaniem miałem pewne problemy techniczne. Jednak w ostatnich dniach, ze względu na ustąpienie rzeczonych przeszkód, postanowiliśmy z M. nadrobić zaległości.
O For All Mankind można pisać wiele, gdyż jest to rzecz niewątpliwie warta uwagi i wyróżniająca się już nawet nie tyle na tle wszechobecnego chłamu, co nawet na tle dobry produkcji. Jest po prostu bardzo, bardzo dobra, by nie rzec – znakomita. Tu jednak nie chciałbym poruszać zbyt szerokich wątków, gdyż notatka niniejsza nie ma być recenzją ani opracowaniem. Chciałbym przyjrzeć się temu, jak sportretowane są w serialu płcie, jak odmalowano w nim mężczyzn i kobiety.
Ku pamięci, nie obejdzie się jednak bez szkicowego tła. For All Mankind opowiada alternatywną historię podboju kosmosu. Co by było, gdyby ZSRR pierwszy dotarł na Księżyc? Co by było, gdyby już w drugiej misji na Srebrnym Globie stopę postawiła radziecka kobieta? Otóż, USA zostałyby po pierwsze niejako zmuszone po pierwsze do zintensyfikowania swojego programu kosmicznego, by nie oddawać pola Rosjanom, po drugie zaś, by nie ustępować wizerunkowo, musiałyby włączyć do programu kobiety. Można przyjąć, że z dwóch takich przesłanek wyszli scenarzyści serialu, malując nam pełnokrwistą i zajmującą (choć momentami nieuchronnie amerykanizującą) opowieść.
Jeszcze zanim zabrałem się za oglądanie For All Mankind dochodziły mnie echa internetowych komentarzy, w których część odbiorców wyrażała oburzenie dla politycznej agendy przenikającej fabułę. Że niby kobiety przejmują w niej dominującą rolę i zbyt wiele uwagi poświęcanej jest agendzie feministycznej. Serial oskarżany był nieomal o propagandowość.
Po obejrzeniu dwóch sezonów widzę, co krytycy mają na myśli, ale zupełnie się z nimi nie zgadzam. Nachalna polityczna i propagandowa agenda stała się udziałem np. Pierścieni Władzy Amazona czy Cowboy Bebop w wykonaniu Netflixa. Tam zarówno tzw. silne postacie kobiece jak i homoseksualizm zaimplementowano tak topornie, że doprawdy z bólem dało się to oglądać.
W For All Mankind jest, w mojej opinii, zupełnie inaczej. Bohaterki są napisane starannie i wiarygodnie. W zasadzie to, czy są „silne” (cokolwiek by to miało znaczyć) czy nie, wydaje się zupełnie nie istotne. Są bowiem jakieś. Mają swoje motywacje i mocne strony, ale też swoje wady i ograniczenia. Mają swoje cele, do których dążą i ofiary, które ponoszą. Popełniają też błędy i ujawniają swoje wady czy słabości, ponieważ są przede wszystkim ludźmi.
Mamy więc ambitną idealistkę, która (drobny spojler) zostaje szefową NASA dzięki człowiekowi, którego szanowała, ale którym zaczęła pogardzać. Okazuje się jednak, że moralne standardy mają absolutystyczny wymiar wówczas, gdy stosuje się je do innych osób. Gdy bohaterka sama ma dokonać moralnie wiążącego wyboru, rejteruje w wymówki i usprawiedliwienia.
Mamy kurę ambitną żonę astronauty wtłoczoną w rolę kury domowej, która korzysta z otwierającej się szansy, aby zacząć latać w kosmos. Zmaga się z brakiem akceptacji koleżanek z programu kosmicznego, ale dowodzi swojej wartości. Im bardziej jednak emancypuje się, im bliżej jest uznania jako astronautka, tym bardziej przejmuje cechy, które przeszkadzały jej w mężu. Odgrywa się na nim, stając się – poniekąd – nim.
Mamy córkę z dobrego domu, skrytą lesbijkę, która staje wobec wyboru między miłością a karierą. By nie wzbudzać podejrzeń w konserwatywnym jeszcze świecie, wchodzi w związek z kolegą gejem. Prowadząc podwójne życie, powoli, krok po kroku, realizuje się jako astronautka, a potem urzędniczka (i najprawdopodobniej polityczka). Jednak emocjonalna cena, którą płaci z jej sukces inna osoba, jest wielka.
To tylko wybrane przykłady, postaci eksplorujących różne wymiary emancypacji i równouprawnienia jest tam wiele.
Co z mężczyznami? Otóż, paradoksalnie, również są podobnie udani. Nie, nie przestają latać w kosmos i nie zajmują się pieczeniem naleśników i prowadzeniem domu, muszą jednak zmierzyć się z samymi sobą i z nowymi rolami, w których znalazły się ich koleżanki i żony. Muszą uznać ich równe kompetencje, roszczenia i sukcesy. I konieczność ta staje się dla nich źródłem odkrywania nowej siły, nowych pokładów siebie, których nie musieli odkrywać, gdy żyli w społeczeństwie dającym im dominującą pozycję. To, że męski bohater musi zmierzyć się ze swoim lękiem, swoim poczuciem winy czy swoimi błędami nie sprawia, że staje się on „słaby”. Nie sprawia, że traci on swoją męskość. Jest raczej tak, że ta męskość przestaje być jakimś istotnym kryterium charakterystyki takiego bohatera, gdyż przestaje być jasne, co niby miałaby znaczyć. Latanie w kosmos? Szybkie samochody? Szklaneczkę whisky w knajpie z przyjaciółmi po ciężkim dniu w pracy? Sorry, ale w For All Mankind to wszystko robią też babeczki. To, czy w majtkach nosi się taki czy inny narząd płciowy, przestaje być tu istotną cechą w portrecie bohatera. Istotnym pozostaje (i zostaje uwypuklone) jakim człowiekiem ten bohater jest, jaką drogę przechodzi, jakie przeszkody wewnętrzne pokonuje.
Jest w tym jakaś przewrotność. Startująca w kosmos rakieta to chyba najbardziej falliczny z fallicznych symboli. Czy męski świat się wali w momencie, gdy w kokpicie statku kosmicznego zasiadają kobiety? Zdaniem niektórych, tak. Mi jednak podoba się, że oglądam serial pt. For All Mankind, a nie For All Male.